[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oddechu.
Chciał powiedzieć Billy", ale nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Gęsia
skórka dotarła aż na kark; dostał dreszczy. Mimo wszystko cela wcale nie była
pusta; na tej maleńkiej przestrzeni znalazł się obok niego także ktoś inny.
Zebrał całą swą odwagę, całą siłę woli, i odwrócił się. W celi panował
głębszy mrok niż wtedy, gdy się obudził, a powietrze było gęste jak welon. Ani śladu
Billy'ego. Ani śladu nikogo.
A pózniej znów rozległ się dzwięk i przyciągnął Cleve'a uwagę do dolnej
pryczy. Przestrzeń wokół niej była czarniejsza od nocy -jak cień przy ścianie - zbyt
czarna i zbyt ulotna, by mogła być dziełem natury. Dobiegał z niej chrypliwy oddech,
brzmiący jak ostatnie tchnienie astmatyka. Cleve zorientował się, że mrok w celi brał
swój początek właśnie stąd, z wąskiej przestrzeni nad pryczą Billy'ego; cień wylewał
się na podłogę i jak mgła unosił w górze.
Cleve wyczerpał już wszystkie zapasy strachu. W ciągu kilku poprzednich
dni zużył je w snach i snach na jawie; pocił się, zamarzał, żył na granicy tego, co
może znieść normalny człowiek, i przeżył. Teraz, choć ciało pokryte miał ciągle
gęsią skórką, nie czuł paniki. Był spokojniejszy niż kiedykolwiek; najnowsze
wydarzenia mogły się zdarzyć w innym świecie. Nie będzie się kulił pod drzwiami.
Nie zasłoni oczu i nie będzie się modlił o nadejście poranka, bowiem gdyby to zrobił,
któregoś dnia po obudzeniu odkryłby, że jest martwy i nigdy nie poznałby zródła
swego cierpienia.
Wziął głęboki oddech i podszedł do pryczy. Prycza zaczęła drżeć. Ktoś,
leżący na niej i ukryty przed jego wzrokiem, poruszał się tam gwałtownie.
- Billy - powiedział Cleve.
Cień poruszył się. Otoczył jego stopy, podniósł się ku jego twarzy; pachniał
deszczem i kamieniem, strachem i chłodem.
Stał nie dalej niż o metr od pryczy i ciągle nie mógł niczego dostrzec; cień
był zbyt czarny. Pozbawiony widoku, Cleve sięgnął ku pryczy. Przed tym
natręctwem cień rozstąpił się jak dym ujawniając postać, która rzucała się po
materacu.
Oczywiście, leżał tam Billy, a jednak nie całkiem Billy. Może był to Billy z
przeszłości, lub może taki, jakim dopiero miał się stać. Jeśli prawdą było to ostatnie,
Cleve nie miał ochoty żyć w przyszłości, która potrafiła rodzić takie potworności.
Tam, na dolnej pryczy, leżało coś ciemnego i straszliwie zniekształconego;
coś, co przybierało postać na jego oczach, co powstawało z cieni. W
płonących ślepiach stwora, w rzędzie cienkich, ostrych zębów było coś ze
wściekłego lisa; w pozycji, w której leżał, zwinięty i skurczony, przypominał
przewróconego na grzbiet żuka, grzbiet był bardziej skorupą niż ciałem i mógł się
wywodzić tylko z mroków koszmaru. Trwał proces przemiany. Cleve obserwował
właśnie rozpad obecnej postaci stwora. Zęby wydłużały się, a rosnąc traciły na
realności; ich materia rozpływała się i nikła jak mgła; pokrzywione członki,
wierzgające w powietrzu, zmieniały się w galaretę. A spod mknącego kształtu bestii
wyłaniał się duch Billy'ego Taita z otwartymi, bełkoczącymi w strasznym bólu
ustami; Billy musiał walczyć, by zaistnieć. Cleve pragnął sięgnąć ręką w ten wir i
pomóc mu lecz wyczuł, że proces ma własny rytm i jakakolwiek interwencja mogłaby
mieć fatalne skutki. Więc tylko stał i patrzył, jak chude, blade członki Billy'ego i jego
podnoszący się ciężko i równie ciężko opadający żołądek z wysiłkiem wyłaniają się
spod tego potwornego kształtu. Jako ostatnie znikły płonące oczy, wypadły z
oczodołów miliardem lśniących kawałków i odleciały wraz z czarną mgłą. I w końcu
Cleve mógł dostrzec twarz Billy'ego, a na niej ciągle jeszcze widoczne ślady
poprzedniego ja". A kiedy znikły i one, i znikł cień, na pryczy leżał po prostu Billy,
nagi, dyszący z wysiłku i z udręki.
Spojrzał na Cleve'a. Jego twarz nie miała żadnego wyrazu.
Cleve przypomniał sobie, jak Billy skarżył się stworzeniu z miasta: ... to
boli..." - przecież tak mówił, prawda? - ... nie mówiłeś mi, jak bardzo to będzie
boleć...". Tę prawdę trudno byłoby przeoczyć. Ciało chłopca wyglądało jak
pobojowisko, tylko kości i pot;
nie sposób było wyobrazić sobie coś obrzydliwszego. Ale przynajmniej było
to ciało człowieka.
Billy otworzył usta. Wargi miał miękkie, lśniące, jak pomalowane szminką.
- No i... - powiedział i przerwał. Oddychał ciężko, cierpiał. -...co teraz
zrobimy?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]