logo
 Pokrewne IndeksGrady Robyn Światowe Ĺťycie Duo 327 Gorąca wyspaDiana Palmer Pustynna gorączkaFiedler Arkady RÄ‚Å‚d Indian AlgonkinÄ‚Å‚wHerries Anne Ukochany nicpośÂ„Harry Harrison Planeta smierci 2Craven Layla NiebiaśÂ„ska MiśÂ‚ośÂ›ć‡Asimov, Isaac Black Widowers 01 Tales of the Black WidowersCabot Meg Papla 02 Papla wielkim mieśÂ›cieAndre Norton Rok jednorozcaHarris, Daisy [Men of Holsum College 01] College Boys
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lorinka.htw.pl



  • [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

    wspólnej wszystkim szczepom masy ludu można u nas budować coś trwałego i rzetelnego i tylko
    władza ludu może nam zapewnić na Madagaskarze sprawiedliwość równą dla wszystkich.
    Gdy nauczyciel skończył, nastała chwila grobowego milczenia. Potem obydwaj Howasi prawie
    jednoczeÅ›nie wybuchli:  ¦ To bolszewizm! A lekarz Ranakombe dodaÅ‚ rozbawiony:.
     I utopia!
    Nie dopuściłem nauczyciela do odpowiedzi. Może byłby ostrożny, ale wolałem nie wystawiać go
    na niebezpieczną próbę. Aby zażegnać spór, zerwałem się ze stołka i chwytając za kieliszek
    rumu wzniosłem toast na pomyślność Malgaszów:
     Różnice waszych zdań dotyczą pózniejszych i można po-
    118
    wiedzieć wewnętrznych spraw. Zanim do tego dojdzie, będzie trzeba usuwać bliższe i bardziej
    aktualne zapory. Czy zgadzacie siÄ™ ze mnÄ…?
    Zgadzali się, a ja mówiłem dalej dla załagodzenia waśni:
     Cenię i lubię was wszystkich Malgaszów niezależnie od szczepu i odcienia skóry. Dlatego
    pozwólcie, że wzniosę toast na braterstwo i zgodność całej rodziny malgaskiej!
    / Gościom moim podobało się życzenie do tego stopnia, że wzruszony lekarz opasał mnie
    ramieniem i zawołał:
     A ja piję na braterstwo Malgaszów z tymi vazahami, którzy są naszymi prawdziwymi
    przyjaciółmi!
     To niby ja i Bogdan?  śmiałem się.
     Tak jest, vazaho! To wy ochdczo potwierdzili wszyscy trzej. Wkrótce goście opuścili naszą
    chatę. Wyprowadzałem ich na
    dwór. Słońce dotykało właśnie szczytów górskich i powietrze stało się rzezwiejsze. Po gorącej
    rozmowie przyjemnie było oddychać na dworze.
    Palmy kokosowe, rosnące tak obficie dokoła nas i w całej wsi, pokryły się złotem w czerwonym
    blasku zachodu i były piękniejsze niż kiedykolwiek.
     Uroczy wasz kraj!  powiedziałem z przejęciem. %7łegnali mnie zadowoleni. Ostatni podał
    rękę nauczyciel Ramaso. Zciskał mi dłoń mocniej i dłużej, jak gdyby z podzięko-
    waniem.
    24. Namiętne bogactwo przyrody
    N,
    I ic nam nie pomagało: ani moja przyjaz ze starym Dżinari-velem, ani częste gawędy z kilkoma
    sąsiadami, ani duch Beniow-skiego, przybyły świeżo na pobliską górę  wieś nam wciąż nie
    ufała, a mego poczciwego towarzysza, Bogdana Kreczmera, uważała wręcz za czarownika
    najgorszego autoramentu: za mpakafu, czyli pożeracza serc.
    Białemu człowiekowi wolno tu było ściągać srogie podatki, wydawać niesprawiedliwe wyroki,
    mieć zdumiewające kaprysy lub gwałcić dziewczyny malgaskie, owszem, to jego
    niezaprzeczone
    119
    prawo. Lecz biały człowiek wypychający ptasie skórki, łowiący w brudnych kałużach niesamowite
    owady i wabiący do światła nocne, złe motyle, taki vazaha to gorzej niż zbrodnia: to ponura
    tajemnica.
    Gdy Bogdan wracał w południe zmęczony ze swych połowów w pobliskiej puszczy i jego
    dobrotliwa twarz rozjaśniała si uśmiechem, brązowych ludzi przenikała bojazń. Wytykałem im
    wtedy głośno ich tchórzostwo i szydziłem z nich w jasny, otwarty dzień:
     Patrzcie, idzie wasz mpakafu!
    Lecz oni nie chcieli słyszeć potwornego słowa przy słońcu, usuwali się w mroczne kąty i szeptali.
    W kałużach doliny żyły olbrzymie, drapieżne pluskwiaki tin-galle, wielkie jak piąstka dziecka.
    Postrach ludzi i bydła. Ukąszenie ich mogło rzekomo zabić tęgiego wołu przy piciu wody. Lecz
    nie znał trwogi siedmioletni Betsihahina, nasz wielki przyjaciel i zapalony łowca. Był wnukiem
    Dżinarivela, a bratem Benacze-hiny. Zręcznie łapał on niebezpieczne owady i przynosił je w
    gołej ręce budząc nawet w nas samych zdumienie i łęk.
     Oczarowali naszego Betsihahinę!  szeptali zgorszeni ludzie i patrzyli na chłopca z podziwem
    tym większym, że otrzymywał sute, w ich pojęciu, wynagrodzenie.
    Pewnego dnia jakaś dziewczyna chciała wejść do mej chaty, lecz na widok kilkudziesięciu
    diabelskich butelek, epruwetek i misek okropnie się przeraziła i z krzykiem uciekła. Wtedy
    postanowiłem gruntownie odczarować chatę i oczywiście ofiarą padł biedny winowajca,
    Bogdan. Wieś wyznaczyła mu na moją prośbę osobną chałupę, po chorym Betrarze, urzeczonym
    ongi przez innego czarownika, strasznego kameleona rantutru. BetrarÄ™ przeniesiono gdzie
    indziej.
    W owym dniu podsunąłem towarzyszowi myśl, czy nie lepiej byłoby dla miłego spokoju zaniechać
    na razie zbierania okazów, a butelki z preparatami pochować głęboko do waliz?
     Zaniechać zbierania?  oburzył się w Bogdanie zagorzały przyrodnik.  Zrezygnować z
    bajecznego bogactwa doliny? Nigdy!
    I jak gdyby dla potwierdzenia tego okrzyku wpadł nam w oczy
    120
    zadziwiający pałęcznik z rzędu Phasmida, wysuwający się powoli spoza pnia krzaka: to długa,
    rzetelna gałązka, która uzbroiła się w grozne kolce i nagle ożyła; to rzadki okaz, to drażniące,
    wciąż niedocieczone zagadnienie mimikry w przyrodzie.
    Bajeczne bogactwo doliny! Od kilku dni, co dzień na godzinę przed zachodem słońca, Bogdan
    wpadał w podniecenie. O tej porze dnia, w pewnym ustroniu łąki, na przestrzeni kilkunastu
    zaledwie kroków, wychodził z ziemi drobniuteńki gatunek zielonych skoczków wielotysięczną
    chmarą. Rojenie trwało zaledwie kilka minut i potem skoczki znikały w ziemi jak kamfora. Był
    to gatunek nie znany nauce i zapewne rzadki: nie spotkaliśmy go dotychczas nigdzie na
    Madagaskarze i znalezli tylko na tej maleńkiej przestrzeni. Przestrzeń ograniczona, lecz
    zjawisko jakże podniecające. Ziemia wybuchała tu co dzień wulkanem owadów.
    Moja chata, jak wszystkie chaty sioła, stała na palach i od biedy, nisko się schylając, można by
    przejść pod domem. Lecz któżby się na to odważył? Pod domem była wylęgarnia napastliwych [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aureola.keep.pl