logo
 Pokrewne IndeksDaley Brian Gwiezdne Wojny Przygody Hana Solo 03 Han Solo i utracona fortunaGordon Dickson Dragon 03 The Dragon on the Border (v1.3)Maxwell Gina L. Walka o miłość 03.1 Ucieczka do miłości t. 1Deveraux Jude Cykl James River 02 OszustkaJames Patterson Alex Cross 07 Violets Are BlueJames Axler Deathlands 037 Demons of EdenJames Fenimore Cooper Homeward Bound [txt]James White SG 14 Double ContactJames Axler Deathlands 058 Salvation roadBeauty Robin McKinley
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • alpsbierun.opx.pl



  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Jefferson. - Można robić, co tylko się chce.
    - Na przykład to? - Z tymi słowami Marissa nachyliła się i
    zaczęła całować go w ciepłe ramię.
    - Albo to - odpowiedział, chwycił ją i także zaczął całować.
    Po chwili wzajemnie obsypywali się pieszczotami. Wkrótce
    kochali się po raz kolejny.
    Odpoczywając, Jefferson obejmował Marissę i pomyślał, że
    odnalazł spokój ducha, którego już nigdy nie spodziewał się zaznać.
    To dzięki niej. Być może ich miłość sprawi, że on, Jefferson odzyska
    wszystko, co kiedyś stracił. Przytulił Marissę mocno do siebie.
    Niebawem ich ciała rozluzniły się we śnie. Drzemali w rozgrzanym
    przedpołudniowym powietrzu.
    - Obudz się, śpiąca królewno!
    - Jefferson! - Uśmiechali się do siebie - Dzień dobry!
    - Początek dnia był dobry, prawda?
    - Był! Która godzina?
    - Już prawie południe.
    - Oj, w takim razie konie nam zgłodniały.
    112
    RS
    - Nie, zajął się nimi Sandy Gannon. Prosiłem go o to wczoraj
    wieczorem. - Nie było człowieka, któremu Jefferson ufałby bardziej
    niż rządcy Raf ter B.
    Marissie przypomniało się, że w domu i w stajni, i w siodłami,
    znajdują się telefony. Były niemal nie używane. Roześmiała się nagle.
    - Zaplanowałeś to, a ja myślałam, że wszystko odbyło się
    spontanicznie.
    - Miałem tylko nadzieję, że będzie to, co było. - Jefferson znów
    zaczął delikatnie całować Marissę. Uśmiechała się.
    Przez chwilę zobaczył jednak w jej twarzy inny wyraz, który
    szybko opanowała. Przeraził się, że znów pomyślała o żałobie albo że
    czuje się winna, że go kocha i żałuje tego, co robili.
    - Co się stało, kochanie? - spytał.
    - Nic. - Marissa popatrzyła na niego. Widziała, że musi go
    przekonać, że już zaakceptowała przeszłość, jako coś, co minęło.
    Smutek z powodu śmierci jej rodziców i Paulo nie był już zmieszany z
    poczuciem winy. - Naprawdę nic - powtórzyła. - Może tylko zrobiło
    mi się odrobinę smutno z tego powodu, że tak długo trwało, zanim
    dostąpiliśmy tego, co teraz.
    - Za to odtąd już zawsze będziemy razem - pocieszył ją
    Jefferson. - I będzie nam coraz lepiej, jeszcze lepiej. Kiedy tylko... -
    Urwał, nie chcąc przypominać o grożącym im niebezpieczeństwie ze
    strony Menendeza. - Jeśli masz siłę na kolejną przejażdżkę, czeka cię
    jeszcze jedna niespodzianka, o jakiej ci mówiłem. Tym razem
    pojechalibyśmy konno. yrebaki przeżyją jeden dzień bez szkolenia, a
    Sandy i wartownicy zadbają o resztę.
    113
    RS
    - Wyjedziemy z kanionu?
    - Tak. - Cade uśmiechnął się. - Jest coś, co chcę ci pokazać.
    - Jeszcze jedno jezioro? - dopytywała się.
    Jefferson wstał i owinął się ręcznikiem. Podał Marissie dłoń.
    - Nie, nie jezioro. Ale coś, co chyba spodoba ci się jeszcze
    bardziej.
    W linii prostej droga byłaby Znacznie krótsza. Istniała zresztą
    krótsza, ale bardziej męcząca trasa. Jeferson wybrał jednak dłuższą i
    łatwą. Pokazywał Marissie po drodze ciekawe formacje skalne,
    zwierzęta, rośliny. Zwłaszcza kaktusy. W Arizonie jest ich pełno, a w
    Argentynie są rzadkością. W końcu zatrzymali się na grzbiecie
    niskiego pasma wzgórz. Cade uśmiechnął się i wyciągnął rękę przed
    siebie.
    - Oto i niespodzianka.
    W dole, w niewielkiej odległości, na dnie małej kotlinki, stała
    stara chata. Widać było dwie zagrody i zniszczoną stajnię. Przez
    kotlinkę przepływał strumyk. Nie było widać zwierząt ani ludzi,
    jednak w chacie ktoś był i gotował obiad. Z komina unosił się dym.
    - To na pewno najnowszy nabytek Jake'a Benedicta -
    powiedziała Marissa, patrząc błyszczącymi oczami. -W chacie są
    Juan, Marta i Alejandro. Przyjechali!
    - Tak. Dwa dni temu. Akurat zdążyli się rozpakować i
    zamieszkać. - Jefferson był rozradowany, widząc Marissę tak
    uszczęśliwioną po raz drugi tego samego dnia. -Może zjedziemy na
    dół i przywitamy ich w Arizonie?
    114
    RS
    - Oczywiście! Ale najpierw chcę ci podziękować. -Wyciągnęła
    rękę, przyciągnęła go do siebie i zaczęła całować mokrymi, miękkimi,
    słodkimi ustami. Jefferson mógłby upajać się nią do końca świata.
    Sama miała analogiczne wrażenie; Uśmiechnął się i dotknął jej ust,
    obiecując jej w ten sposób następne pocałunki.
    - To co, zjeżdżamy w dół, malutka?
    - Wygląda na szczęśliwą. - Juan odetchnął z ulgą, choć nie
    uśmiechał się.
    - Jest szczęśliwa. - Jefferson patrzył na Marissę. Siedziała na
    schodkach werandy, trzymając na kolanach Alejandra. Chłopczyk
    mówił do niej, gestykulował; Jefferson jeszcze nie widział go tak
    ożywionego. Od chwili, kiedy tylko przyjechali, Alejandro i Marissa
    nie odstępowali siebie na krok. Nie było słychać, o czym mówią, ale
    ich śmiechy dolatywały do zagrody, gdzie stali Jefferson i Juan.
    Widać było, że Marissa i dziecko są sobie od dawna bliscy; powrócili
    właśnie do dawnych zabaw. Marta cieszyła się niezmiernie ze
    swojego nowego gospodarstwa. Nigdy przedtem nie liczyła nawet, że
    będzie kiedyś miała własny dom.
    Jefferson wciąż obserwował Marissę i Alejandra. Chłopiec miał
    ciemne włosy i oczy, podobnie jak ona. Mogłaby być jego matką. W
    końcu Cade spojrzał na Juana i powiedział:
    - Marissa martwiła się o was. Tak bardzo się cieszy, że jesteście
    cali i zdrowi, i że przyjechaliście tu, w pobliże naszego domu.
    Najbardziej niepokoiła się o Alejandra.
    - Rzeczywiście, wiążą ich bardzo silne uczucia - przyznał Juan. -
    Kiedy się rodził, nie było lekarza, tylko Rissa. Nie był odpowiednio
    115
    RS
    ułożony w brzuchu Marty. Zdołała go obrócić. Była to dla niej bardzo
    ciężka praca. Udało się, ponieważ miała praktykę przy porodach koni. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aureola.keep.pl