[ Pobierz całość w formacie PDF ]
żadnych pytań. I tak odnalazłem ciebie. Ale uciekłbym stamtąd nawet wtedy, gdybym cię ie
znalazł. Nie chcę być panem pomiędzy takimi wyrzutkami!
- Czy wiesz, gdzie są nasi towarzysze? - Nie. Będziesz ich szukał, panie?
- Mów mi po imieniu, Yahanie. Tak, będę ich szukał, jeśli jest jakaś szansa, żeby ich odnalezć.
Nie zdołamy przejść przez cały kontynent na piechotę, sami, bez broni i ubrań.
Yahan w milczeniu wygładzał piasek, patrząc na strumień, który płynął, ciemny i czysty, pod
nisko zwieszonymi gałęziami iglastych drzew.
- Nie zgadzasz się?
- Jeśli mój pan Mogien mnie znajdzie, zabije mnie. To jego prawo.
Według kodeksu Angyarów była to prawda; a jeśli ktoś przestrzegał kodeksu, tym kimś był
właśnie Mogien.
- Gdybyś znalazł nowego pana, twój dawny pan nie miałby prawa cię tknąć; czyż nie tak,
Yahanie?
Chłopiec przytaknął.
- Ale ten, kto się buntuje, nie znajduje nowego pana. - To zależy. Złóż mi przysięgę wierności, a
ja obronię cię przed Mogienem... o ile go znajdziemy. Nie wiem, jakie słowa wymawiacie.
- Powiadamy - Yahan mówił bardzo cicho - mojemu panu oddaję całe moje życie wraz ze
śmiercią.
- Zwróciłeś mi moje życie, a teraz ofiarowujesz mi swoje. Przyjmuję.
Woda z donośnym szumem przelewała się przez skalny próg w górze strumienia, a niebo
pociemniało złowrogo. W zapadającym zmierzchu Rocannon wyślizgnął się ze swego
kombinezonu i zanurzył się cały w strumieniu, pozwalając, żeby chłodna woda obmywała jego
ciało, spłukiwała brud, zmęczenie i strach, i wspomnienie ognia liżącego mu twarz. Pusty
kombinezon składał się zaledwie z garstki przezroczystych strzępków materii, cieniutkich jak włos,
ledwie widocznych drucików i przewodów oraz kilku półprzezroczystych sześcianów wielkości
paznokcia. Yahan przyglądał się niespokojnym wzrokiem, jak Rocannon nakłada kombinezon z
powrotem, ponieważ nie miał żadnego innego ubrania, a Yahan zmuszony był zamienić swój
angyarski strój na parę brudnych skór herilorów.
- Książę Olhorze - zapytał w końcu - czy to... czy to ta skóra chroniła cię przed ogniem? Czy
też... ten klejnot? Naszyjnik, o który Yahan pytał, schowany był teraz w jego własnym woreczku na
amulety, zawieszonym na szyi Rocannona. Rocannon odpowiedział łagodnie:
- To ta skóra, a nie żadne czary. To rodzaj bardzo silnej broni.
- A ta biała rzecz?
Rocannon popatrzył na swój kij wydobyty z piasku, z jednym końcem mocno nadpalonym;
Yahan znalazł go w trawie na wydmach zeszłej nocy. Ludzie Zgamy przynieśli ten kawałek drewna
do twierdzy razem z właścicielem, uważając widocznie, że nie powinno się ich rozłączać. Czym
byłby czarodziej bez swojej laski?
- Cóż - odparł Rocannon - laska może się przydać, jeśli będziemy musieli iść piechotą.
Przeciągnął się i zamiast kolacji napił się jeszcze raz z ciemnego, bystrego, chłodnego
strumienia.
Następnego ranka obudził się wypoczęty i z wilczym apetytem. Yahan odszedł o świcie, żeby
sprawdzić sidła, a także dlatego, że w nocy zmarzł i nie mógł już dłużej leżeć na wilgotnym piasku.
Wrócił przynosząc tylko trochę ziół i niezbyt dobre wiadomości. Wdrapał się na zalesioną grań,
która biegła równolegle do wybrzeża, i z jej szczytu ujrzał następną szeroką morską odnogę,
zagradzającą im drogę na południe.
- Czyżby ci nędzni zjadacze ryb z Tolen wysadzili nas na wyspie? - jęknął. Jego zwykły
optymizm został pokonany przez głód, zimno i zmęczenie.
Rocannon spróbował przypomnieć sobie zarys linii brzegowej na utopionej mapie. Rzeka
wpadająca do morza z zachodu brała początek z północy, z długiego języka lądu, stanowiącego
część górskiego łańcucha, który ciągnął się wzdłuż wybrzeża z zachodu na wschód; pomiędzy tym
językiem a głównym lądem znajdowała się cieśnina dostatecznie szeroka, żeby wyraznie zaznaczyć
się na mapach i w jego pamięci.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]