[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przeciwieństwie do zgryzliwych, bezczelnych kelnerów, barmani byli w ogromnej
większości ludzmi pogodnie usposobionymi do świata, a spora ich część godziła
sympatyczny zawód z filozoficznym podejściem do przejawów życia na planecie
Ziemia. Potrafiłem znalezć z nimi wspólny język, jakkolwiek by te słowa
rozumieć. Poddałem optycznej weryfikacji wycierającego lśniące szklanki,
operetkowego Włocha. Wsunąłem się na stołek. Podjechał nieco wyżej i zamarł w
oczekiwaniu na dyspozycje. . Pozostawiłem go w niepewności.
Coś lekkiego, aromatycznego zadysponowałem.
Hobson choice czy zamówienie specjalne?
Musiałem wytrzeszczyć oczy, bo trącił palcem blat przed sobą. Spod mojego
łokcia popłynęła struga liter. Tomasz Hobson, oberżysta z przełomu XVI i XVII
wieku. Zajmował się wynajmem koni, a w obawie przed zajeżdżeniem najlepszych
zwierząt wprowadził ścisłą rotację najbardziej wypoczęty koń oczekiwał jezdzca
tuż przy wejściu do stajni. Można było wybrać albo tego konia, albo żadnego.
Wybierz, co ci oferują, albo nic .
Powstrzymałem się od komentarza, machnąłem przyzwalająco ręką. Zapaliłem.
Szybki leniuch oświadczył barman, stawiając przede mną wysoką, ciemną
szklankę, wypełnioną gęstą, purpurową cieczą. Wystawał z niej ustnik rurki.
Kątem oka widziałem, że barman, przecierając kieliszki, nie spuszcza ze mnie
spojrzenia. Sięgnąłem po szklankę i pociągnąłem. Za pierwszym razem nie udało mi
się wessać cieczy do ust. Zrozumiałem, że drugie słowo nazwy nie dotyczy
klienta, tylko samego drinka. Kolejne podejście zaowocowało wyjaśnieniem
pierwszego słowa. Rurka zrobiona była z lodu, kisiel wpływał do ust rzeczywiście
zimny, ale wymuszał pośpiech. Jednym słowem, koktajl z gatunku tych nie do
picia, a do śmiechu, fajny zwłaszcza pod koniec upojnej zabawy, kiedy śmieszne
wydaje się nawet wylanie za dekolt mazagranu.
Dobra, napiłem się jak wielbłąd. A propos, znasz dowcip o facecie
podrasowującym wielbłądy? Nie? No, to w pewnej oazie szef biwakującej karawany
dowiaduje się, że pracuje tam gość, który podrasowuje wielbłądy. Przyprowadza do
niego swoje zwierzę, fachowiec poleca wprowadzić garbusa na kanał, po czym dwoma
trzymanymi w ręku kamieniami uderza w jądra zwierzęcia. Wielbłąd z przeciągłym
rykiem zrywa się i wali w niesamowitym tempie przez pustynię. Zaskoczony
właściciel pyta: Ale jak ja go teraz, dogonię? Właz na kanał proponuje
fachowiec. Popatrzyłem barmanowi twardo w oczy. Jeśli dowcip ci się
spodobał, to szybko daj mi coś z archiwalnych zapasów. Jeśli ci się nie
spodobał, zrób to jeszcze szybciej: znam jeszcze dwieście osiemdziesiąt dwa
dowcipy. Równie słabe.
Poruszył krótkim, czarnym wąsikiem, odstawił kieliszek. Trącił sterczący przed
brzuchem drążek i odjechał w bok. Kilka sekund manipulował przy czymś
niewidocznym, wyprostował się i uruchomił swój barmani latający dywan. Postawił
przede mną rżniętą w fasety szklankę, pociągnąłem nosem.
No! Zostało tylko pięćdziesiąt dowcipów.
Skłonił głowę i wrócił do swojego wycierania. Gin mieli zupełnie jak my
cierpki, mocny, ogłuszający aromatem, podszczypujący w język. Wypaliłem do niego
drugiego papierosa. Położyłem na barze dziesiątkę, nie przesadzając w żadną
stronę. Barman zrobił to, co robią wszyscy barmani od kenozoiku począwszy
skłonił dystyngowanie głowę, który to ruch zdmuchnął banknot z kontuaru.
W holu zamknąłem się w kabinie z kompem i zrobiłem to, co dawno już powinienem
był zrobić sprawdziłem ceny podstawowych produktów, przynajmniej tych, które
wciąż rozprowadzali ludzie. Alkohole nie podrożały specjalnie. Trwogą napawała
tylko cena i wybór papierosów. Przy okazji dowiedziałem się, że trafalgar czeka
już w garażu, ale zażądałem pojazdu hotelowego z kierowcą. Półtorej godziny
jezdziłem po ulicach, aż znalazłem duży, parkowo leśny masyw w południowo
zachodniej części miasta. Kazałem kierowcy czekać, a sam zafundowałem sobie
godzinny spacer. Zmusiłem mózg do pracy zarówno podczas marszu po alejach, a
potem żywiołowym gąszczu, jak i podczas półgodzinnego wylegiwania się na obrzeżu
małej polany, otoczonej najwyższymi w okolicy, dwudziestoletnimi sosnami,
bukami, brzozami kanadyjskimi i orzezwiającymi swoim aromatem trodensjami.
Bardzo ucieszyłoby mnie odkrycie ogona albo mały, nieudany zamach, ale nikt nie
zgłaszał pretensji do życia Owena Yeatesa, starego Howena Redsa, zdenerwowanego,
pełnego rozterek, zagubionego, ufnego. Złośliwego. Szukającego punktu
zaczepienia do wyładowania się na jakimś naiwnym złodziejaszku malowideł.
Wypełnionego oczekiwaniem jak sterowiec helem.
Wracamy wolno do hotelu, trasą dowolną, byle inną od tamtej powiedziałem
do kierowcy.
Skinął dostojnie głową i ślicznym ruchem wyprowadził wóz z parkingu na szosę.
Wiózł mnie z płynnością, której musiałbym się uczyć kilkadziesiąt lat. Na dachu
mógłby wozić jajka luzem. Jazda fascynowała, ale tylko przez kilka minut,
pózniej stawało się to śmiertelnie nudne, jak wieczorek taneczny kończący
konkurs na Najcnotliwszą Dziewczynę Stanu.
Włączyłem komp i zacząłem dyktować słowa kluczowe do poszukiwań asocjacji w
raportach OPT: nazwiska autorów skradzionych obrazów, słowa typu kolacja ,
galeria , koneser dzieł sztuki i pochodne. Dodałem do tego słowociąg od
kradzież , dołączyłem kilka dat. Na końcu, po krótkim zastanowieniu,
dodyktowałem: CBI , policja , nazwisko moje i Sarkissiana. Zastanawiałem się
przez chwilę. Myśl była dość głupia, ale skoro już się pojawiła, należało się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]