[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ma tańczyć, niech się kąsek, popróbują z sobą.
Ale oto jednemu, wali się krew z pyska!
Nic to, wyjedzie on temu, jutro z furą do dnia.
Dwa te zuchy w koszuli, i pasie po pludrach,
gdyż mniejsza im o skórę, droższy przyodziewek,
wodzili się po trawie, trzymali za kudły;
Co który obali się, to podzwignie znowu,
i na nogi rychtuje. Od czasu do czasu,
145/202
jeden pięść ze łba wydrze, i z góry nią buchnie,
tak jakby w konew dzwonił, na co chwyci drugi,
za krztoń, pięcio ostremi, pazurami dusi.
Tu się dopiero bójka, wzmoże na doprawdy,
oba się przeciwnicy, pasują na zabój,
idzie jakby o życie, już nie o łby tylko,
jeden też chce drugiego, podgarnąć, obalić.
Patrz! Oczy im wylazły, dwieby pięście na wierzch,
z pysków jucha się wali, koszule podarli,
w koło łby ochemłane, łysinami świecą;
przy tem słyszysz wołanie: Chyclu, szelmo, jucho!
Ale to z taką mocą, wyrzucone z miechów,
iż nigdy głos człowieczy, lecz bydlęcy rzekłbyś.
Widzę, że bój nie żartem, co miał skończyć, wzma-
ga,
i co raz dzikszą postać, przybiera; lud stoi,
co śmiał się, to osłupiał, w koło głusza zrobi,
bicie, jęk tylko słychać, wyzywania wściekłe;
chciałem pójść i rozbroić, ale żyd zawoła:
Ej! wej! Co to Jegomość robisz, dałbyś pokój,
oni się nie zabiją, co niedziela tu tak.
Jakoż w istocie od pół, godziny się tłukli,
buchali po łbie pięścią, darli kudły ze łbów,
drapali pazurami, po pyskach, po krztoniu,
dusili, iż patrzysz kiej, jeden z nich upadnie.
146/202
Nie, bajka! to nie siła, tych ludzi żelaznych,
ale i sztuki kawał, tak bić na doprawdy,
iżby zjuszyć, zmiętosić, a dusza została.
W końcu się też z nich jeden, obali o ziemię.
czy słabszy, czy go drugi, podejdzie fortelem;
dopiero pocznie sztukę, wiązałby jak snopek,
kolanami go deptać, drebcić mu po żebrach.
iż byś rzekł: żadna kostka nie miała w nim ostać.
Tu był koniec i walki, przyskoczą niewiasty,
ściągną chłopa, nie jednej, dostanie się pięścią,
bo ten jak wściekły machał, rękami obiema,
żyd z flaszką wyleci, i, ten po łbie oberwie.
Zwyciężony zaś wstanie, niemal o swój mocy
rwał się jeszcze, ale jak, niepysznego pojmą,
i odwiodą na stronę, na czem bójka skończy.
O Narodzie żelazny! nie dziw mi też czytać,
iż z taką skórą, kośćmi, zacięciem do boju,
rycerzem bywałś tęgim, przelatał na skrzydłach,
od Bałtyku do morza, czarnego; w respekcie,
trzymałś Moskala, Niemca, kruszyłeś półksiężyc,
tłukł dobrze, kogo spotkał, z mało hufców zawdy.
Lisowczyki twe w liczbie, sześć tysięcy koni,
od Oki, po Ren rzekę, kopytami zdepczą,
kraje dalekie, miasta, harapami biorą.
Cesarzowi po drodze, zgniotą w biegu Węgry,
Czechów pod Białągórą, rozbiją na miazgę,
iż Hussuci z kielichem na piękne przepadną.
147/202
O dziwna moc; lecz przodka, nie było brak wtedy"
siła bez duszy leży, jak martwy głaz w polu;
tak i teraz element, pod ręką gotowy,
lecz kto wzionie weń ducha, aby powstał, ożył.
* Szlachta nosiła pasy na kontuszu, a mieszczanie
spodem, dla stu-
dentów. co im je przecinała.
** Raczej to marmur węgierski, mają go Tatr.
*** Stachowicz zwał się malarz, krakowianin.
Nigdzie on nie był, a wzięty do Warszawy przez
Biskupa, mówił: że nie było co tara widzieć.
Malował on szyldy do kramów, pałac biskupi i dwa
obrazy: wejście wojsk polskich do Krakowa r. 1809
i pierwszy sejm krakowski, jako historyczne ma-
jące walor. Pałac ten zgorzał roku 1850.
PIELGRZYMKA DO
GROBU MATKI CZYLI
ODWIEDZINY
KRAKOWA.
PIEZC IV.
Magnae indolis signum est,
sperare semper.
(L. Florus IV. 8. )
Słonce co ino w górę, wyszczyknie, gdy z mostu
spuszczę i trącę dyszlem, o drąg od komory,
Niemiec nielitościwie sprzewraca mi bryczkę.
Podgórze miasto liche, ledwie domów kilka,
murowanych w ulicę. Droga ku Wielicce,
skręci się w lewo, dwie mil, podróży mej termin,
kędy ziemia w swem łonie, trzyma soli skarby,
gościńcem jak po stole, jedzie się, kraj niski.
Za Wisłą widzisz kościół, Cystersów Mogiła,
na prawo wałem tobie Krzemionki się piętrzą,
dalej wzgórze poczyna. Klasztor Reformatów
149/202
ten wita ciebie pierwszy, fundacya Kazmierza,
gdy skończył wojnę z Szwedem, Moskalem, Rako-
cym,
za co mógł podziękować, dobrze Panu Bogu.
Dalej wązka uliczka i kwadrat rynkowy,
na którym Zamek krzywy, ostał z jedną basztą,
przy nim szopa, czyby śpiechrz, ma to być Dom
Boży,
bo Niemcy nie pokażą, by jak to przystoi,
gdzie kościół zbudowali Z rynku drogą krętą,
wyjeżdża się pod górę, na bity trakt lwowski,
Klasno zaś nowe miasto, mrowisko żydostwa,
z rynkiem i karczmą wisi, po nad starem miastem:
że oto masz Wieliczki, oblicze obecne.
Ale natura bujna, każdy domek tutaj,
dla soli, którą ziemi, powierzchnia oddycha,
ma ogródek z drzewiną, owoców najlepszych:
orzechów, wiśni, gruszek, śliwek, jabłek, trześni;
co trawy, te siłą się, iż bydło łakomo,
chwyta je, gdy sączy się, im ten nektar z rosą:
tuczne też; sierć szkli się mu, piękniejszego trud-
no.
W koło zaś kraj rozkoszny, z jednej strony wzgórza,
po drugiej masz powiśle, przecięte smugami,
ubrane w gaje, wioski, rozrucone gęsto,
to tara, to sam stoperczą kościołki bieluchne;
wszystko ożywia ludność i przemysł porusza,
150/202
rąk tysiącom zarobek, dla skarbów pod ziemią,
schowanych, gdy ztąd morze ustąpi. Od Węgier,
ustawi się na piętro, szersza tobie ścianą,
Wojny Lubomirskiego, z Kazmirzem początek.
Mówią: Leopold wywiódł, tego Pana w pole,
pokazując mu z wolną, elekcyą, tron kiedyś,
jak to za Targowicy, Moskale Szczęsnemu;
oba za to położyć, łeb mieli na pieńku,
gdyby kto tęgi był nam, panował pod ten czas.
Ale mnie rzecz to sól jest, spytam iść do kogo?
Pokażą mi na sztajgra. Ten mnie przed południem,
zajmie i na samo dno, wtrąci do przepaści.
Lecieliśmy po linie, wisząc w szlach skórzanych,
po czterech wpodle siebie, jedni nad drugiemi;
mogło być nas dwudziesta, zadzwoniło, stanie,
wyszliśmy, i do razu, sól nogami depczem.
Dano każdemu wprzódy, koszulę płócienną,
dla ścian mokrych od soli; gdy zejdziem się
wspołu,
było nas sporo, górnik przywiódł panią jakąś,
co schodami nie liną, dostała się na dół,
wykutemi dla Sasa, w liczbie do kilkuset.
Pod ziemią masz przepaście, ganki, izby, piątra,
cztery jedne naddrugiem; iż zginąłbyś chodząc,
sam po tym labiryncie, bez kłębka Aryadny.
Prowadzą cię też tylko, w miejsca co ciekawsze,
do kaplicy, po salach; płynie jednej środkiem,
151/202
woda, tratwą się po niej, wiezie z brzegu na brzeg.
Piękny to widok bardzo, gdy oświecą otchłań,
pochodniami lub sztucznem, światłem, co
wydatek
niewielki, a zrobią to, dla naszej podróżny.
Potem idąc od sali, do sali, przyszliśmy,
do sali sporej, z gankiem, imienia Aętowskich;*
pono ta Bala Cesarza Franciszka.
lecz obecnie kaliczą stare nazwy nasze,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]