[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czasem maszyna do szycia?
O. Mój. Boże.
- Hm, owszem... No cóż, widzi pani, musiałam ją postawić na jakimś stoliku, a
pani toaletka ma dokładnie taką wysokość, jak trzeba... - Znienawidziła mnie. Widzę
to. Totalnie mnie znienawidziła. - Zaraz ją przestawię, jeśli pani przeszkadza. To
absolutnie żaden kłopot...
- Ależ nie ma potrzeby - oświadcza pani de Villiers z uśmiechem, który jest,
no cóż, nieco chłodnawy. - Guillaume, poproszę troszkę tego szampana. A właściwie,
nie żałuj mi go.
- Zaraz pójdę i przestawię - mówię. - To znaczy maszynę. Przepraszam,
powinnam była pomyśleć o tym wcześniej. Przecież będzie pani potrzebowała
miejsca na kosmetyki...
- Ależ nie ma potrzeby. Możesz to zrobić pózniej. Usiądz teraz i napij się z
nami szampana. Guillaume i ja chcemy posłuchać czegoś o tej twojej nowej pracy.
Jean - Luc mówi, że pracujesz w kancelarii prawniczej! To na pewno szalenie
ciekawe. Nie miałam pojęcia, że interesujesz się prawem.
- Hm - chrząkam, biorąc kieliszek, który podsuwa mi monsieur de Villiers. -
Nie interesuję się... - Dlaczego nie zestawiłam tej maszyny do szycia wczoraj
wieczorem, kiedy przyszło mi do głowy, że pani de Villiers może nie być
zachwycona, widząc ją na samym środku swojej toaletki? No, dlaczego?
- Zajmujesz się tam pracą, która nie ma ścisłego związku z prawem? - pyta
pani de Villiers.
- No właśnie - mówię. I co z całą resztą moich rzeczy, które są w sypialni? W
łazience mam tonę własnych kosmetyków. Usiłowałam pomieścić się w plastikowej
kosmetyczce, którą mam jeszcze z czasów akademika, ale odkąd pracuję z modelką,
zapas kosmetyków strasznie mi się rozrósł, bo Tiffany wciąż mi znosi jakieś próbki,
niektóre naprawdę świetne. Jak wszystko z Kiehl, firmy, o której nawet nie słyszałam,
dopóki nie przeniosłam się do Nowego Jorku. A teraz od ich balsamu do ust jestem
wręcz uzależniona.
Ale gdzie ja mam to wszystko upchnąć, jeżeli nie w łazience? Mamy tylko
jedną łazienkę... I to jest właśnie miejsce na kosmetyki...
- Praca administracyjna? - pyta pani de Villiers.
- Nie - odpowiadam. - Jestem tam recepcjonistką. Chce pani, żebym zabrała
swoje kosmetyki z łazienki? Przepraszam, że to tak wygląda i że moje rzeczy walają
się wszędzie. Wiem, że trochę tego dużo, ale naprawdę mogę spakować...
- Nie przejmuj się tym - uspokaja mnie pani de Villiers. Skończyła już
pierwszy kieliszek szampana i wyciąga go w stronę męża po dolewkę. - O której Jean
- Luc wraca do domu?
O Boże. Robi się okropnie. Ona już się zastanawia, kiedy Luke tu wreszcie
dotrze. Ja zastanawiam się nad tym samym. Ktoś musi nas uratować przed tym
niezręcznym milczeniem. Och, zaraz. Monsieur de Villiers włączył telewizor. Dzięki
Bogu. Możemy sobie obejrzeć wiadomości czy coś...
- Och, Guillaume, wyłącz to - mówi jego żona. - Przyjechaliśmy z wizytą, a
nie po to, żeby oglądać CNN.
- Chciałbym tylko zobaczyć pogodę - upiera się monsieur de Villiers.
- Pogodę możesz sobie sprawdzić, wyglądając za okno - strofuje go żona. -
Jest zimno. To listopad. Czego się spodziewałeś?
O Boże. To się robi nie do zniesienia. Ja od tego po prostu umrę. Czuję to.
Widziałam jej rozczarowaną minę, kiedy powiedziałam, że jestem recepcjonistką w
firmie taty Chaza. Dlaczego tak się skrzywiła? Bo nie może sobie wyobrazić, że jej
syn spotyka się ze zwykłą recepcjonistką? To prawda, że jego ostatnia dziewczyna
pracowała w bankowości inwestycyjnej. Ale ona była ode mnie starsza! No cóż, o
dwa lata. No ale miała ten swój jakiś dyplom z biznesu! A ja specjalizowałam się w
historii mody. Czego się po mnie spodziewali?
O Boże. Zapadło niezręczne milczenie. Nieeee... Dobra, wymyśl, co by tu
powiedzieć. Cokolwiek. To są przecież bystrzy, wykształceni ludzie. Powinnam móc
pogawędzić z nimi o wszystkim... O czymkolwiek. ..
Och, już wiem...
- Pani de Villiers, ogromnie mi się podoba pani Renoir - zagaduję. - Ten, który
wisi nad pani łóżkiem.
- Och. - Mama Luke'a ma zadowoloną minę. - To maleństwo? Dziękuję ci.
Tak, jest urocza, prawda?
- Zachwycająca - przyznaję szczerze. - Skąd ją pani ma?
- Och! - Pani de Villiers zerka w stronę okien wyglądających na Piątą Aleję, a
jej oczy zasnuwa nostalgiczna mgiełka. - To był prezent od kogoś. Już dawno temu.
Nie muszę być jasnowidzem, żeby wiedzieć, że ten ktoś , o kim mówi pani
de Villiers, był jej kochankiem. Musiał być jej kochankiem. Inaczej, skąd by się
wzięła ta nostalgia w jej spojrzeniu?
Czy to mógł być, nie mogę sobie nie zadać tego pytania, ten sam facet, który
wciąż wydzwania do jej mieszkania i chce się z nią skontaktować?
- Hm - mruczę. Bo naprawdę już nie wiem, co powiedzieć. Ojciec Luke'a nie
zwraca na nas najmniejszej uwagi i przerzuca się między New York 1 a CNN. -
Bardzo miły prezent.
Najdroższy prezent, jaki kiedykolwiek od kogoś dostałam, to iPod. I to od
rodziców.
- Tak - mówi pani de Villiers z kocim uśmieszkiem, popijając swojego
szampana. - Nieprawdaż?
- Popatrz - odzywa się monsieur de Villiers, wskazując ekran telewizora. -
Widzisz? Jutro będzie padał śnieg.
- No cóż, tym nie musimy się martwić - mówi jego żona. - Nie musimy
nigdzie chodzić. W domu będzie nam ciepło i przyjemnie.
O Boże. To prawda. Wszyscy będziemy tu tkwili przez cały dzień, ja będę
gotowała (z pomocą Luke'a, mam nadzieję), a jego rodzice... , Boże. Pojęcia nie mam.
Co oni będą robić? Oglądać w telewizji paradę Macy's z okazji Zwięta
Dziękczynienia? Mecze futbolowe? Jakoś nie wydaje mi się, żeby interesowały ich
parady ani sport.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]