[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Jefferson. - Można robić, co tylko się chce.
- Na przykład to? - Z tymi słowami Marissa nachyliła się i
zaczęła całować go w ciepłe ramię.
- Albo to - odpowiedział, chwycił ją i także zaczął całować.
Po chwili wzajemnie obsypywali się pieszczotami. Wkrótce
kochali się po raz kolejny.
Odpoczywając, Jefferson obejmował Marissę i pomyślał, że
odnalazł spokój ducha, którego już nigdy nie spodziewał się zaznać.
To dzięki niej. Być może ich miłość sprawi, że on, Jefferson odzyska
wszystko, co kiedyś stracił. Przytulił Marissę mocno do siebie.
Niebawem ich ciała rozluzniły się we śnie. Drzemali w rozgrzanym
przedpołudniowym powietrzu.
- Obudz się, śpiąca królewno!
- Jefferson! - Uśmiechali się do siebie - Dzień dobry!
- Początek dnia był dobry, prawda?
- Był! Która godzina?
- Już prawie południe.
- Oj, w takim razie konie nam zgłodniały.
112
RS
- Nie, zajął się nimi Sandy Gannon. Prosiłem go o to wczoraj
wieczorem. - Nie było człowieka, któremu Jefferson ufałby bardziej
niż rządcy Raf ter B.
Marissie przypomniało się, że w domu i w stajni, i w siodłami,
znajdują się telefony. Były niemal nie używane. Roześmiała się nagle.
- Zaplanowałeś to, a ja myślałam, że wszystko odbyło się
spontanicznie.
- Miałem tylko nadzieję, że będzie to, co było. - Jefferson znów
zaczął delikatnie całować Marissę. Uśmiechała się.
Przez chwilę zobaczył jednak w jej twarzy inny wyraz, który
szybko opanowała. Przeraził się, że znów pomyślała o żałobie albo że
czuje się winna, że go kocha i żałuje tego, co robili.
- Co się stało, kochanie? - spytał.
- Nic. - Marissa popatrzyła na niego. Widziała, że musi go
przekonać, że już zaakceptowała przeszłość, jako coś, co minęło.
Smutek z powodu śmierci jej rodziców i Paulo nie był już zmieszany z
poczuciem winy. - Naprawdę nic - powtórzyła. - Może tylko zrobiło
mi się odrobinę smutno z tego powodu, że tak długo trwało, zanim
dostąpiliśmy tego, co teraz.
- Za to odtąd już zawsze będziemy razem - pocieszył ją
Jefferson. - I będzie nam coraz lepiej, jeszcze lepiej. Kiedy tylko... -
Urwał, nie chcąc przypominać o grożącym im niebezpieczeństwie ze
strony Menendeza. - Jeśli masz siłę na kolejną przejażdżkę, czeka cię
jeszcze jedna niespodzianka, o jakiej ci mówiłem. Tym razem
pojechalibyśmy konno. yrebaki przeżyją jeden dzień bez szkolenia, a
Sandy i wartownicy zadbają o resztę.
113
RS
- Wyjedziemy z kanionu?
- Tak. - Cade uśmiechnął się. - Jest coś, co chcę ci pokazać.
- Jeszcze jedno jezioro? - dopytywała się.
Jefferson wstał i owinął się ręcznikiem. Podał Marissie dłoń.
- Nie, nie jezioro. Ale coś, co chyba spodoba ci się jeszcze
bardziej.
W linii prostej droga byłaby Znacznie krótsza. Istniała zresztą
krótsza, ale bardziej męcząca trasa. Jeferson wybrał jednak dłuższą i
łatwą. Pokazywał Marissie po drodze ciekawe formacje skalne,
zwierzęta, rośliny. Zwłaszcza kaktusy. W Arizonie jest ich pełno, a w
Argentynie są rzadkością. W końcu zatrzymali się na grzbiecie
niskiego pasma wzgórz. Cade uśmiechnął się i wyciągnął rękę przed
siebie.
- Oto i niespodzianka.
W dole, w niewielkiej odległości, na dnie małej kotlinki, stała
stara chata. Widać było dwie zagrody i zniszczoną stajnię. Przez
kotlinkę przepływał strumyk. Nie było widać zwierząt ani ludzi,
jednak w chacie ktoś był i gotował obiad. Z komina unosił się dym.
- To na pewno najnowszy nabytek Jake'a Benedicta -
powiedziała Marissa, patrząc błyszczącymi oczami. -W chacie są
Juan, Marta i Alejandro. Przyjechali!
- Tak. Dwa dni temu. Akurat zdążyli się rozpakować i
zamieszkać. - Jefferson był rozradowany, widząc Marissę tak
uszczęśliwioną po raz drugi tego samego dnia. -Może zjedziemy na
dół i przywitamy ich w Arizonie?
114
RS
- Oczywiście! Ale najpierw chcę ci podziękować. -Wyciągnęła
rękę, przyciągnęła go do siebie i zaczęła całować mokrymi, miękkimi,
słodkimi ustami. Jefferson mógłby upajać się nią do końca świata.
Sama miała analogiczne wrażenie; Uśmiechnął się i dotknął jej ust,
obiecując jej w ten sposób następne pocałunki.
- To co, zjeżdżamy w dół, malutka?
- Wygląda na szczęśliwą. - Juan odetchnął z ulgą, choć nie
uśmiechał się.
- Jest szczęśliwa. - Jefferson patrzył na Marissę. Siedziała na
schodkach werandy, trzymając na kolanach Alejandra. Chłopczyk
mówił do niej, gestykulował; Jefferson jeszcze nie widział go tak
ożywionego. Od chwili, kiedy tylko przyjechali, Alejandro i Marissa
nie odstępowali siebie na krok. Nie było słychać, o czym mówią, ale
ich śmiechy dolatywały do zagrody, gdzie stali Jefferson i Juan.
Widać było, że Marissa i dziecko są sobie od dawna bliscy; powrócili
właśnie do dawnych zabaw. Marta cieszyła się niezmiernie ze
swojego nowego gospodarstwa. Nigdy przedtem nie liczyła nawet, że
będzie kiedyś miała własny dom.
Jefferson wciąż obserwował Marissę i Alejandra. Chłopiec miał
ciemne włosy i oczy, podobnie jak ona. Mogłaby być jego matką. W
końcu Cade spojrzał na Juana i powiedział:
- Marissa martwiła się o was. Tak bardzo się cieszy, że jesteście
cali i zdrowi, i że przyjechaliście tu, w pobliże naszego domu.
Najbardziej niepokoiła się o Alejandra.
- Rzeczywiście, wiążą ich bardzo silne uczucia - przyznał Juan. -
Kiedy się rodził, nie było lekarza, tylko Rissa. Nie był odpowiednio
115
RS
ułożony w brzuchu Marty. Zdołała go obrócić. Była to dla niej bardzo
ciężka praca. Udało się, ponieważ miała praktykę przy porodach koni.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]