[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tlenem, a ona pokazała go mnie. Wskazałem ręką innych,
pytając, czy wystarczy tlenu dla wszystkich. Dziewczyna
ponownie skinęła głową.
Nagle Dryf się przechylił i grupa degeneratów zniknęła mi
z oczu. Ze strachu szumiało mi w uszach. Zacząłem płynąć w
dół, wypatrując ich za szybami okien. Musieli się natychmiast
ewakuować, bo gdyby Dryf poszedł na dno, nikt ani jeden
człowiek nie zdołałby dopłynąć na powierzchnię bez
kombinezonu w tak niskiej temperaturze.
Po chwili zrozumiałem, że to nie ruch wody spowodował
osunięcie się osady, lecz ciężar maszyny. Ratter mocował się z
pojazdem, usiłując wyciągnąć szpikulec wbity w ścianę Dryfu.
Groziło to wybuchem silnika łodzi. Miałem jednak inne
zmartwienie. Im dłużej się zastanawiałem, tym większe dręczyły
mnie wątpliwości. Ewakuacja mieszkańców przez właz rozpruty
ostrym, śmiercionośnym szpikulcem była szalenie ryzykowna,
ale znajdował się on w najbardziej dogodnym miejscu w
dolnej części osady. Nie było czasu do stracenia.
Wspiąłem się po przekrzywionym odbijaczu do
najbliższego okna. Dziewczyna czekała za szybą. Pokazałem na
migi, żeby otworzyli śluzę powietrzną, ale nie zrozumieli.
Uniosła palec, nakazując mi czekać, i zawołała kogoś z grupy.
Czy degeneraci z Dryfu też znali język migowy? Liczyłem
chyba na zbyt wiele.
Ludzie za szybą rozstąpili się, by przepuścić mężczyznę w
kombinezonie...
Tato!
Rzuciłem się naprzód, nie bacząc na dzielące nas szkło.
Tato krzyknął przez ramię i z grupy wybiegła mama. Podobnie
jak ja przywarła do szyby.
Na ich zsiniałych twarzach pojawił się uśmiech. Nagle
moja radość przerodziła się w strach. Rodzice potrzebowali
pomocy. Wciąż groziło im niebezpieczeństwo woda, która
wdzierała się do osady, sięgała już bardzo wysoko. Nie było
czasu na wzruszenia. Musieliśmy odłożyć je na pózniej, gdy
zdołamy szczęśliwie wypłynąć na powierzchnię.
Ostrzegłem ich na migi przed uzbrojonym Ratterem i
uprzedziłem, że jego łódz tkwi wbita szpikulcem w metalowy
właz. Mama przetłumaczyła moją wiadomość zebranym.
Tato postanowił wyrwać z zawiasów drzwi śluzy
powietrznej, a mama przekazała to dziewczynie, która poleciła
innym poszukać odpowiednich narzędzi.
Tayu! usłyszałem przez słuchawkę w kasku. Mam
coś, co może ci się przydać.
Odpłynąłem od osady, by w mrocznych odmętach oceanu
namierzyć biosonarem kapsułę, w której siedziała Gemma.
Zamiast niej dostrzegłem w górze rozległy obiekt, falujący z
prądem wody. Stara sieć rybacka spadała prosto na mnie.
Odpłynąłem w bok w obawie, że się w nią zaplączę.
Drugi koniec przymocowałam do kapsuły oznajmiła
Gemma przez słuchawkę. To dla tych, którzy nie umieją
pływać, żeby wspięli się po niej na powierzchnię. Wystarczy się
mocno chwycić i ich wyciągnę.
Genialny pomysł. Opływając sieć, znalazłem się w zasięgu
reflektorów kapsuły patrolowca. Pokazałem Gemmie dwa kciuki
w górę, po czym zanurkowałem w stronę Dryfu, zabrałem sieć i
podpłynąłem do okna, żeby pokazać ją uwięzionym osadnikom.
Dziewczyna wykonała ruch jak przy wspinaniu, a gdy
przytaknąłem, posłała mi słaby uśmiech chyba wzbudziłem w
niej odrobinę nadziei.
Zanurkowałem w stronę łodzi Rattera. Ze zdziwieniem
zauważyłem, że pojazd tkwi nieruchomo w miejscu. W tym
momencie wodę przeszył harpun, omijając mnie o włos.
Odskoczyłem i schowałem się za bryłę osady. Stąpając po
krawędzi, wyjrzałem zza rogu Ratter wyłonił się z włazu w zle
dopasowanym kombinezonie i z miotaczem harpunów w ręce;
przywiązał się liną do kadłuba łodzi.
Dryf osunął się o kilka centymetrów. Jak odwrócić uwagę
Rattera od osady, żeby umożliwić ucieczkę rodzicom i
pozostałym uwięzionym? Nie miałem przecież broni.
Nagle mnie olśniło. Posiadałem dar i mogłem go użyć, tak
jak doradził mi kongresman Tupper. Na myśl o tym przeszedł
mnie dreszcz. Przysiągłem sobie, że nigdy nie wypróbuję
mrocznego daru na człowieku. Tym razem nie miałem jednak
wyboru. %7łycie wielu ludzi było teraz w moich rękach. Trzeba
wydostać ich na powierzchnię.
W głowie zrodził się plan postanowiłem ogłuszyć Rattera
i zabrać mu broń.
Odpłynąłem kilka metrów dalej. Wiedziałem, że zbir
dostrzeże mnie lada chwila i ponownie wyceluje. Musiałem być
szybszy. Zebrałem się na odwagę, podpłynąłem do niego i
posłałem serię najsilniejszych ultradzwięków.
Drgnął jak rażony piorunem i wyprostował ręce. Miotacz
harpunów wysunął się z jego dłoni i opadł na dno. Z nadzieją, że
zdążę zadziałać, zanim się ocknie, przepłynąłem szybko obok
niego. Dryfował nieruchomo, jakby we śnie. Twarz miał
skamieniałą, przez szkło było widać rozchylone wargi.
Chwyciłem krawędz sieci i ruszyłem w stronę włazu osady.
Nagle reflektory łodzi Rattera zgasły. Widocznie silnik zatarł się
od wysokich obrotów. Wokół zapadł mrok. W osadzie nie
działały żadne światła oprócz latarek. Mnie to jednak nie
przerażało. Dzięki lampom przy kasku i ultradzwiękom mogłem
się poruszać całkiem swobodnie. Najbardziej martwiłem się o
uwięzionych osadników.
Przedziurawiona szpikulcem pokrywa włazu oderwała się
od kadłuba i w świetle lamp czołowych dostrzegłem w śluzie
powietrznej postać w błyszczącym kombinezonie to był tato.
Udało mu się wymontować ostatni zawias. Obejrzałem się
łódz Rattera opadała z wolna na dno. Pozbawiony napędu
silnikowego pojazd był tak ciężki, że nawet prądy oceaniczne
nie zdołały go unieść. Wypływając z osady, tato dał mi znak,
żebym przyciągnął sieć. Podałem mu ją, przytrzymując krawędz
z drugiej strony. Wtedy przypomniałem sobie o Ratterze. W
panicznym odruchu wyemitowałem ultradzwięki w głąb oceanu,
gdzie zniknął zielony pojazd.
Odbite echo wygenerowało w moim mózgu wyrazny obraz:
oprzytomniały Ratter wymachiwał kończynami, sunąc na linie w
dół, za łodzią. Ciężar pojazdu w szybkim tempie ściągał go na
dno. Musiał działać natychmiast wystarczyło odpiąć pasek
przy kombinezonie. Jednak Ratter tego nie zrobił. Widocznie
był zbyt oszołomiony lub spanikowany wobec
niebezpieczeństwa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]