[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Heng Shih cały spięty usiłował go naśladować, ustawiając się ostrożnie przy krawędzi. Nie
patrzył w dół. To przecież łatwy skok, przekonywał sam siebie. Można by go wykonać na
jednej nodze, gdyby na dole nie było przepaści. Heng Shih wziął głęboki oddech i skoczył.
Osiadł na półce, ale jego uderzenie o ścianę było zbyt silne, bo lekko się od niej odbił.
Desperacko szukał jakiegokolwiek uchwytu w ścianie i kiedy cudem znalazł, złapał się i
przyciągnął mocno do ściany.
Tętno łomotało mu w uszach, przez chwilę zagłuszając nawet wycie wiatru. Nie miał czasu
zastanawiać się, co czuje, i myśleć o tym, że stoi niepewnie na kruchym kawałku kamienia
zawieszonym nad wyjącą głębią. Ruszył wzdłuż ścieżki, podążając za Conanem.
Droga okazała się wystarczająco łatwa do pokonania przez pierwsze dwadzieścia czy
trzydzieści kroków, potem zwężała się i wznosiła po ostrych i nieregularnych stopniach. Heng
Shih potknął się na pierwszym stopniu i stanął. Był wyczerpany. Otrzepał pył z turbanu i
ubrania i westchnąwszy zaczął wspinać się dalej. Po piątym stopniu ścieżka zwężała się, aż
całkiem znikła w licu ściany. Heng Shih przytulony do skały rozglądał się na wszystkie
strony. Zciana dziedzińca ciągnęła się dalej, ale pozbawiona była oparcia dla stóp. Kamień
błyszczał gładko jak wypolerowany kryształ.
Gdzie był Conan? Ta myśl spadła nagle na Khitajczyka z całą siłą. Wpatrywał się
wystraszony w szalejącą poniżej burzę. Czy Cymmerianin spadł? Cóż on teraz pocznie?
Coś dotknęło czubka jego głowy. Odruchowo skulił się i lekko cofnął do tyłu, tak że
niewiele brakowało, by zleciał z półki. Prawą ręką machnął w powietrzu i chwycił sznur.
Conan znajdował się nad nim. Heng Shih ściągnął linę i spojrzał w górę, na ściany
urwiska. Skała była gładka, pozbawiona większych nierówności. Na szczęście okazały się one
wystarczające i Conan wdrapał się wyżej.
Heng Shih złapał mocno za sznur. Sapiąc i dysząc, zaczął powoli wspinać się po linie. Gdy
mógł, przyciskał stopy i kolana do powierzchni skały, ale jego bezpieczeństwo zależało
wyłącznie od siły rąk. Mięśnie ramion zaczęły mu drżeć z wysiłku, więc trochę zwolnił. Pył i
pot wchodziły mu w oczy, buty ślizgały się po kamieniu. Khitajczyk szukał nogami punktu
oparcia, ale go nie znajdował. Wtem sznur zaczął się wznosić, ciągnąc go w górę jak
niezdarną rybę. Za chwilę został wciągnięty na krawędz urwiska. Heng Shih wgramolił się,
puścił linę i stanął wpół zgięty z dłońmi opartymi na kolanach, ciężko dysząc.
Conan odwinął sznur z pięści, klepnął Khitajczyka po plecach i parsknął śmiechem, który
był słyszalny nawet mimo wiatru.
Myślałeś, że mnie straciłeś, co? Potrzeba czegoś więcej niż taka drobna wspinaczka,
żeby pokonać Cymmerianina. Chodz, już prawie dotarliśmy.
Zciana jaru ciągnęła się jeszcze tylko przez jakieś dziesięć kroków i dotykała już narożnika
dziedzińca, gdzie ostro skręcała, tworząc tylną ścianę wgłębienia utworzonego przez naturę.
Dotarli do końca dziedzińca i teraz oddaleni byli od Pałacu Cetrissa zaledwie o rzut włócznią.
Khitajczyk mógł stąd dojrzeć masywne filary fasady pałacu, pojawiające się i znowu
znikające za woalami niesionego wichrem piasku. Ich kontury rozmazywały się i wyglądały
jak złowieszczy miraż utworzony przez gwałtowną burzę.
Conan i Heng Shih wspięli się na niewysoki grzbiet zwietrzałej skały i przeszli na tyły
dziedzińca. Ciemny i cienisty masyw, który widzieli przez burzę, wyrastał teraz przed nimi.
Ich pełna udręki wspinaczka doprowadziła ich w pobliże dachu pałacu. Najwyższa część
Pałacu Cetrissa została wymodelowana z fragmentu jaru, który wznosił się, górując nad
wszystkim wokół. Skrzydło pałacu wyrobione było z kamienia u ich stóp tak ostro, jak
miejski mur, wyrastający z brukowanego chodnika. Patrząc na tę ścianę, wznoszącą się
wysoko ku udręczonemu burzą niebu, Heng Shih zapragnął nagle zobaczyć na nim choćby
jedną gwiazdę. Conan podszedł do ściany i przeciągnął po niej palcami. Odwrócił się do
Khitajczyka, poklepał dłonią ścianę i wrzasnął, przekrzykując porywy wiatru. Była
obrabiana. Wyrównywana i zacierana. Dawno temu. Heng Shih pokiwał głową na znak, że
zrozumiał, iż Cymmerianin nie będzie w stanie wdrapać się na nią. Szli jeszcze przez kilka
chwil, a Conan uważnie przyglądał się ścianie. Wreszcie stanął i wskazał pojedynczą rysę,
widniejącą na gładkiej powierzchni. Gdy Heng Shih przyglądał się ścianie, Cymmerianin
cofnął się o kilka kroków, rozpędził i wyskoczył w górę do wąskiej szparki w kamiennym
murze. Jego ciało zdawało się frunąć i utknęło, jak sztylet ciśnięty w miękkie drewno.
Silnymi palcami utrzymującymi cały ciężar jego potężnego ciała, uchwycił się ciasnej
szczeliny. Zaczął się wić, wspinając w górę i opierając jedynie na czubkach palców. Po chwili
jego palce znalazły oparcie na szczycie muru. Wtedy podrzucił nogi w górę i znalazł się na
wierzchu, znikając Khitajczykowi z oczu.
Heng Shih stał z rękami na biodrach i potrząsał z niedowierzaniem głową. Przypomniał
sobie, jak początkowo niechętny był pomysłowi, by barbarzyńca towarzyszył wyprawie Lady
Zelandry.
Skrzywił się na tę myśl, odsunął od ust jedwab, którym miał owiniętą głowę, i splunął.
Sznur zakołysał się tuż przed nim. Rozluznił mięśnie, zamachał rękami i powoli zaczął się
wspinać.
Dach Pałacu Cetrissa był równie wielki, jak dziedziniec, prostokątny i otoczony niskim
murkiem. Był płaski jak podłoga, teraz pokryty kręcącymi się wirami piasku. Pośrodku leżała
drewniana płyta, ciężka i gruba jak blat stołu w tawernie. Conan ukląkł i, gdy Heng Shih
nerwowo obserwował otoczenie, przyłożył do niej ucho. Podniósł się pośpiesznie i cicho
podszedł do Khitajczyka.
Wejście szepnął. Prawdopodobnie strzeżone. Popatrz tutaj. Barbarzyńca
znowu przyklęknął, wskazując na zbiór dziwacznych przedmiotów przysypanych piaskiem.
Pięć czarnych świec stało w zakrzepniętych kałużach wytopionego z siebie wosku. Każda z
nich była umieszczona na wierzchołku ramienia wielkiej pięcioramiennej gwiazdy,
wyrysowanej na powierzchni dachu. Dziwne symbole i ornamenty były wyryte w kamieniu
na wszystkich bokach wielkiego pentagramu.
Idę o zakład, że to stąd Stygijczyk przesyłał swój obraz, który nawiedził twoją panią
powiedział Conan.
Myśl o Zelandrze spowodowała przypływ nowej energii do zmęczonego ciała Heng Shih.
Podbiegł do frontonu pałacu, dając znak Conanowi, by podążał za nim. Chwyciwszy
rzezbiony brzeg muru, Khitajczyk wychylił się na dziedziniec i popatrzył w dół. Fasada nad
wielkimi filarami rozciągała się na kilkanaście metrów w dół. Poniżej można było dostrzec
wystający gzyms jednego z filarów. Conan zbliżył się do środka fasady, gdzie znalazł dobre
miejsce z lekkim pęknięciem i zaczął rozwijać sznur.
Zejdziemy tutaj. Musimy rozhuśtać się między filarami.
Heng Shih przyglądał się, jak Cymmerianin zawiązał gruby węzeł na końcu sznura, stanął
na nim i szarpnął, aż węzeł się zacisnął. Potem zaklinował sznur w szczelinie muru, a koniec
zrzucił nad dziedziniec.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]