[ Pobierz całość w formacie PDF ]
skonale się spisuje.
Zauważył, że Marshall mrugnął porozumiewawczo.
- Mówił ci, że zabrał Liz na ślub DJ Trauba w zeszłym
tygodniu? - Marshall zwrócił się do ojca z pozoru niewin-
ną miną.
Frank uniósł brwi i popatrzył to na jednego, to na dru-
giego syna.
- Naprawdę? - zdziwił się.
S
R
- Kolacja czeka - zakomunikowała w tym momencie
Edie, stając w drzwiach. Trzymała w rękach dużą miskę
sałaty.
- Kogo wziąłeś na ślub? - spytała, utkwiwszy przenikliwe
spojrzenie w synu. - Mitchell, spotykasz się z kimś? Z kimś,
kogo znam? - dociekała.
- Dzięki, braciszku - mruknął Mitch do Marshalla, któ-
ry właśnie wstał.
- Przynajmniej przez chwilę Mia i ja nie będziemy ośrod-
kiem zainteresowania - zauważył cicho Marshall. - A jeśli
myślisz, że teraz sytuacja wygląda kiepsko, to poczekaj, aż
przyprowadzisz dziewczynę do domu.
- O czym wy tam szepczecie? - spytała Edie, obrzucając
synów podejrzliwym spojrzeniem.
- O niczym, mamo - odparli jednocześnie, tak jak to wy-
praktykowali przez całe lata, po czym przeszli do jadalni.
Mitch i jego starszy brat mogli sobie nawzajem dogryzać,
ale kiedy było trzeba, tworzyli wspólny front.
Liz była bardzo zadowolona, że Mitch poprosił ją, by po-
mogła w prezentacji ich wyrobów na spotkaniu producen-
tów w Billings. Od czasu wspólnego wyjazdu do Spokane
stosunek Mitcha do niej się zmienił.
Mówiła sobie, że to dlatego, iż zaczyna traktować ją bar-
dziej jak członka zespołu niż nową pracownicę odbywającą
okres próbny. Przynajmniej miała nadzieję, że tak jest.
- Na ogół nie biorę udziału w tak skromnych imprezach
- wyjaśnił jej Mitch, wracając z pokoju socjalnego z dwie-
ma puszkami coli. - Gdy rozkręcałem firmę, ludzie, którzy
S
R
organizują to spotkanie, bardzo mi pomogli. To właśnie od
nich dostałem pierwsze zamówienie.
Liz nie była zdziwiona takim dowodem lojalności. Spo-
dziewała się tego po Mitchu. Wiele słyszała na ten temat od
innych pracowników. Od pierwszego dnia pracy zapewniał
im bezpłatną opiekę zdrowotną i inne przywileje socjalne.
- Targi w Billings są spokojniejsze niż duże imprezy wy-
stawiennicze w Vegas czy Kolorado - ciągnął. - W porów-
naniu z atmosferą, jaka tam panuje, gdzie człowiek nie ma
chwili oddechu, pobyt w Billings to raczej namiastka waka-
cji, okazja do wymiany doświadczeń, zawarcia paru trans-
akcji, ale przede wszystkim do spotkania ze starymi przy-
jaciółmi.
Liz popijała colę i obserwowała twarz Mitcha. Zadając
pytanie, nie musiała zerkać ukradkiem na jego usta i oczy,
które mrużył bądz szeroko otwierał, na ciemne rzęsy okala-
jące je i na brwi, które w charakterystyczny sposób unosił.
Tego dnia Mitch miał na sobie dżinsy, wysokie kowboj-
skie buty i wyblakłą dżinsową koszulę rozpiętą pod szyją.
Liz nigdy nie przepadała za kowbojami, widziała zbyt wie-
lu ich kiepskich naśladowców, z klamrami u pasa wielkości
półmiska, ale wizja Mitcha w stetsonie na głowie, pędzące-
go bydło na koniu, zawładnęła teraz jej wyobraznią.
A przecież nawet nie wiedziała, czy on jezdzi konno,
choć byłaby zdziwiona, gdyby mieszkając w tej okolicy, tego
nie robił. Nigdy jednak nie spotkała go w stajniach, gdzie
od czasu do czasu chodziła przy okazji lekcji jazdy konnej.
- Rozumiem teraz, dlaczego nie możesz się doczekać te-
go wyjazdu - powiedziała, gdy zorientowała się, że spodzie-
S
R
wa się po niej jakiejś odpowiedzi - Zabrzmiało to tak, jak-
byś miał się znalezć w lepszym ze światów.
- Sprzedawanie nie jest moim ulubionym zajęciem - wy-
znał Mitch. - Jestem inżynierem i najchętniej nie opusz-
czałbym pracowni, ale nabrałem przekonania, że ty masz
do tego prawdziwy talent. Doskonale nawiązujesz kontak-
ty z ludzmi.
Czyżby robił lekką aluzję, że pewnego dnia to ona przej-
mie dział sprzedaży?
- Lubię to - przyznała skromnie.
Odstawiwszy colę, wróciła do czytania podpisów pod
zdjęcia, które przygotował Mitch do nowego katalogu.
Choć nigdy nie uważała siebie za tęgi umysł, miała dobre
wyczucie stylu, co z kolei stanowiło słabą stronę Mitcha, jak
sam się przyznał.
- Właśnie dlatego chcę, żebyś mi tym razem towarzyszy-
ła - ciągnął, wpatrując się w monitor komputera. - Poznasz
ludzi, z którymi będziesz współpracować.
- Naprawdę? - Liz sama nie wiedziała, czy ma być uszczę-
śliwiona, czy zaniepokojona, ale z planu podróży się zorien-
towała, że targi potrwają dwa dni, a otworzy je bankiet w
czwartkowy wieczór. - Tym razem też polecimy? - spytała.
Mitch potrząsnął głową, nie odrywając uważnego spoj-
rzenia od monitora.
- Wolę pojechać samochodem - odrzekł po chwili. - To
tylko dwie godziny, a drogi są tam całkiem przyzwoite.
Liz uprzytomniła sobie, że znajdą się w znacznie bardziej
ograniczonej przestrzeni niż wnętrze samolotu i że w dodat-
ku, jak przypuszczała, zatrzymają się w tym samym hotelu.
S
R
Mitch uprzedził ją, że od czasu do czasu będzie wyjeż-
dżała służbowo, ale to było, zanim go lepiej poznała. Nim
uświadomiła sobie, że jego wysportowana sylwetka, czarne
włosy i brązowe oczy tak bardzo jej się spodobają.
Jeśli nie będzie się mieć na baczności, Mitchell Cates
może stanowić większe zagrożenie dla jej dobrego samo-
poczucia niż jakikolwiek inny mężczyzna.
- Zejdz z obłoków! - Usłyszała nagle jego głos i natych-
miast wróciła do rzeczywistości. - Mogłabyś zostać dzisiaj
trochę dłużej, jakieś półtorej godziny, i pomóc mi to skoń-
czyć? - spytał. - Zamówię pizzę, żebyśmy nie umarli z głodu.
- Oczywiście - zgodziła się bez wahania, usatysfakcjono-
wana, że on naprawdę liczy się z jej opinią, choć ona jeszcze
tak dużo musi się nauczyć.
- Jaką byś chciała? - spytał, podając jej jadłospis z poblis-
kiej pizzerii.
- Wszystko jedno, byle nie z anchois - odrzekła, starając
się skoncentrować na pytaniu, a nie na wyglądzie Mitcha.
Włosy opadały mu na czoło, na brodzie pojawił się cień
zarostu. W połączeniu z jego ubiorem stanowiło to całość,
która kazała jej zrewidować swój stosunek do mężczyzn
w wersji kowbojskiej.
- Tak samo jak ja. Nie jestem amatorem tych chrzęszczą-
cych małych rybek - stwierdził ze śmiechem Mitch.
Chwilę trwało, zanim Liz uprzytomniła sobie, o czym
przed chwilą rozmawiali, ale nie uległa jego czarującemu
uśmiechowi. Wszyscy już poszli do domu. W budynku pa-
nowała cisza, co czyniło atmosferę w biurze o wiele bardziej
intymną niż zwykle. Nawet sącząca się zwykle z głośników
S
R
muzyka umilkła. Gdy Liz mówiła, mimo woli zniżała głos
niemal do szeptu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]