[ Pobierz całość w formacie PDF ]
stało się nawykiem, to jest drugą naturą żołnierza; i rozstrzelanie tchórza przed frontem
oddziału, i nocny atak na Sieriedę, gdzie już raz zwyciężyliśmy Niemca, zwyciężyliśmy strach.
A nużby żołnierze nie zatrzymali się i z rozbiegu rzucili się do lasu?... Wtedy - nie mógłby żyć
nadal dowódca batalionu Baurdżan Momysz-Uły. Takie są prawa w naszej armii - za
niesławną ucieczkę żołnierzy ponosi odpowiedzialność zniesławiony dowódca.
%7łołnierze stali, ciężko dysząc - stali obok mnie.
- Dowódca drużyny!
- Jestem!
- Kładz się tutaj! Strzelaj! Prawoskrzydłowy!
- Ja!
- Chodz tutaj! Kładz się! Strzelaj! Rozsypać się! Odległość pięć metrów! Gdzie się kładziesz?
Odbiegnij dalej! Tutaj! Strzelaj!
5
Popełniłem błąd. Trzeba było położyć się, ale nie strzelać, przygotować się, wziąć na cel,
nieco uspokoić szalony łomot krwi i dopiero wtedy na dany sygnał chlusnąć salwami.
%7łołnierze nie strzelali jednocześnie, strzelali w gorączkowym pośpiechu i jak w gorączce
niedokładnie. Niemcy szli na nas łańcuchem, sypiąc potokiem świecących kul i żaden z nich
nie padał.
Słońce, o wiele jaśniejsze niż dnia poprzedniego, rzucało promienie z boku i oświetlało ich.
Nie wydawali się już czarną, niewyrazną masą. Słońce znów zabarwiło wszystkich. Pod
zielonkawymi kaskami bielały twarze bez zarostu, na niektórych błyszczały binokle. Ale
dlaczego, dlaczego żaden z nich nie pada?
Dopiero w tym momencie zrozumiałem, że Niemcy w rzeczywistości są jeszcze dość daleko,
w odległości trzystu do czterystu metrów. A myśmy palili do nich pozostawiwszy w pośpiechu
celownik na pierwszej podziałce, na stumetrówce.
- Celownik dwa i pół - zawołałem, starając się przekrzyczeć kanonadę.
Przez pola, w ślad za nami, biegła drużyna Tołstunowa. Spoza domów wsi Nowlanskoje
wyłoniła się trzecia drużyna.
Ze wsi wyjeżdżały galopem naładowane wózki. Woznice popędzali konie...
Niemcy zbliżali się. W ich szeregu padł jeden, drugi... Ale i u nas rozległ się czyjś jęk. Odległy
koniec łańcucha wroga skrył się za domami. Przeciwnik już w Nowlanskoje, zajął wieś.
A inni idą, idą naprzód. Zaraz rozlegnie się komenda: biegiem marsz! Zmierzyłem okiem
odległość. Zmiażdżą nas! Ach, czyście doznawali kiedy podobnego uczucia, ssącego aż do
torsji: zmiażdżą nas!
- Karabin maszynowy! - Gdzie jesteście, Bozżanow, Murin, Błocha? Gdzie karabin
maszynowy? Gdzie karabin?
Tuż obok ktoś krzyknął zawodząc:
- Ojej... umieram... ojej...
Rozpaczliwy krzyk szarpał nerwy, paraliżował męstwo.
Każdego prześladowało wrażenie: zaraz to samo stanie się i ze mną, zaraz i we mnie ugodzi
kula, z ciała tryśnie krew, krzyknę w śmiertelnej męce. Powiadam: każdego z nas... I mnie
także... Tak, ja także dygotałem, słuchając tego straszliwego zawodzenia: od brzucha aż do
gardła pełzł chłód, pozbawiał sił, paraliżował wolę.
Spojrzałem w tym kierunku, skąd słychać było jęki. Oto on - ranny - siedzi w śniegu, bez
czapki, twarz ma powalaną świeżą krwią, która cieknie z podbródka na płaszcz. Jakie ma
straszne, białe oczy: oczodoły się rozszerzyły, białka powiększyły się niezwykle.
A tuż obok leży ktoś, twarzą w śniegu, ścisnąwszy głowę rękami, jakby po to, ażeby nic nie
widzieć, nie słyszeć. Co to? - Czy zabity? Nie, ręce trzęsą mu się jak w febrze... Obok na
śniegu czerni się pistolet maszynowy. Któż to jest? To szeregowiec Dżylbajew - Kazach. Nie
jest ranny, stchórzył tylko, nikczemnik! Przez ciebie jednego hańba pokryje nasz naród; przez
ciebie będą mówić o nas, Kazachach: To tchórze, ojczyznę mają tylko na języku, a nie
w sercu .
Rzuciłem się ku niemu.
- Dżylbajew!
Drgnął, oderwał od śniegu ziemisto bladą twarz.
- Kanalio! Strzelaj!
Chwycił pistolet maszynowy, przycisnął do ramienia, pośpiesznie wystrzelił. Powiedziałem:
- Celuj spokojnie. Zabijaj.
Spojrzał na mnie. Oczy miał wciąż jeszcze przerażone, ale już przytomne. Odpowiedział cicho:
- Będę strzelał, aksakał.
A Niemcy szli... Szli pewnie, szybko, wyprostowani, terkocząc w marszu pistoletami
maszynowymi, które zdawały się wyposażone w długie ogniste ostrza sięgające ku nam - tak
wyglądały pociski smugowe wylatujące bez przerwy z pistoletów maszynowych. Rozumiałem,
że Niemcy zmierzali do tego, żeby nas ogłuszyć i oślepić, żeby nikt z nas nie był w stanie
podnieść głowy, żeby nikt nie mógł celować z zimną krwią. Ech, nie wytrzymamy, nie
wytrzymamy! Gdzież Bozżanow? Gdzie karabin maszynowy? Dlaczego milczy karabin
maszynowy?
A ranny wciąż krzyczy. Podbiegłem ku niemu. Ujrzałem z bliska twarz zalaną krwią, czerwone,
mokre ręce.
- Kładz się! Milcz!
- Oj!...
- Milcz! Gryz czapkę, gryz płaszcz, jeśli cię boli, ale milcz!
I ten dobry, uczciwy żołnierz - zamilkł.
Aż oto nareszcie... Nareszcie - terkotanie karabinu maszynowego... Długa salwa: tak-tak-tak-
tak... Oho, jak blisko dal im podejść Bozżanow. Panował nad sobą nie zdradzając się niczym,
do ostatniej chwili. Za to teraz karabin maszynowy uderzał jak sztylet, niespodziewanie blisko,
śmiertelnie.
Pierwsze salwy skosiły środek niemieckiego szeregu. O, jak tam zawrzało! Po raz pierwszy
usłyszałem, jak wróg krzyczy. Pózniej mieliśmy nieraz okazję przekonać się, że to jest jedna
z osobliwości niemieckiej armii: podczas walki, wobec oporu lub niepowodzenia, ranni Niemcy
wrzeszczą na cały głos wołając o pomoc - tak prawie nigdy nie krzyczą nasi żołnierze.
Mieliśmy jednak przed sobą zdyscyplinowaną silę. Rozległa się cudzoziemska komenda
i łańcuch Niemców, z naszego końca nie tknięty przez karabin maszynowy, od razu padł na
ziemię.
No, teraz można będzie odetchnąć.
Po chwili przyczołgał się do mnie Tołstunow.
- Jak myślisz, dowódco batalionu? Hura?
Zrobiłem przeczący ruch głową. Przeciwnik zachował równowagę. A w takich wypadkach
hura to sprawa niezbyt prosta.
Ale hura tego wieczoru jednak zabrzmiało. Nie tylko mój batalion istniał na świecie i nie ja
sam kierowałem walką. Hura zabrzmiało tam, gdzie ani my, ani Niemcy nie spodziewali się
tego.
6
Z klinu leśnego, nieco w tyle za leżącymi Niemcami, ukazał się biegnący w rozsypce szereg.
W promieniach dogasającego słońca ujrzeliśmy czerwonoarmistów: nasze czapki, nasze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]