[ Pobierz całość w formacie PDF ]
— Nie wierzę, żeby Woongowie przeprawili się przez góry — rzekł. — Tam mają
doskonały teren łowów. Tam zostaną.
W czasie posiłku Rod zasypywał towarzyszy pytaniami dotyczącymi rozesłanej przed
nimi białej pustyni i każda odpowiedź wprawiała go w zachwyt. Zaledwie skończyli jeść,
biały chłopak rozpoczął naukę chodzenia w rakietach śnieżnych i całą godzinę potem Wabi i
Mukoki oprowadzali go w krąg obozu, udzielając cennych rad, chwaląc gdy wykonał udatny
krok, i zaśmiewając się do łez, gdy jak się to często zdarzało, Rod padał nosem w śnieg.
Około południa Rodryg uznał w duchu, że nabył już niemal dostatecznej wprawy.
Chociaż dzień ten upływał dla Roda niezwykle przyjemnie, chłopiec, zauważył, że
chwilami Wabiego trapi jakaś troska. Dwa razy zastał przyjaciela siedzącego wewnątrz
namiotu i wreszcie zażądał wyjaśnień.
— Musisz mi powiedzieć, o co chodzi — rzekł. — Co się stało?
Wabi śmiejąc się skoczył na równe nogi.
— Czy miałeś kiedy koszmarne sny? — spytał. — Tej nocy śniło mi się coś bardzo
przykrego. Odtąd nie mogę się pozbyć obawy o los tych, co pozostali w Wabinosh House, a
szczególnie o los Minnetaki. Ot i wszystko! Ale słuchaj, zdaje się, że Muki gwiżdże... Urwał,
bo stary Indianin wybiegł raptem zza skały.
— Chodźcie zobaczyć coś ciekawego! — wołał półgłosem — chodźcie prędko!
Zawrócił i ruszył ku krawędzi góry, a obaj chłopcy szli tuż za nim.
— Karibu. — szeptał w podnieceniu stary myśliwiec. — Tańczące karibu!
Wskazał ręką w dół, na białą równinę. O trzy ćwierci mili — chociaż w oczach Roda była
to przestrzeń zaledwie półmilowa — na małej łączce, leżącej pomiędzy stokiem góry a lasem,
pół tuzina wielkich stworzeń wykonywało dziwne ruchy. Rod oglądał po raz pierwszy tych
wspaniałych mieszkańców północy. W tej chwili zwierzęta były zajęte dziwną grą, zwaną w
okolicach Zatoki Hudsona „tańcem karibu".
— Co im się stało? — spytał Rod lekko drżącym głosem. — Co to jest?
— Bawią się! — zachichotał Mukoki, wciągając chłopca głębiej za skalną osłonę.
Wabi poślinił palec i uniósł go nad głową, chcąc wyczuć kierunek wiatru; jest to
najpewniejszy sposób, powszechnie stosowany przez tuziemców. Część palca wystawiona na
działanie wiatru wyschła niemal zaraz, podczas gdy reszta skóry pozostała wilgotna.
— Wiatr dmie ku nam, Muki! — oznajmił młody Indianin. — Strzał będzie łatwy. Ty idź,
a Rod i ja będziemy patrzeć.
Rod słyszał, jak Muki powraca do obozu po karabin, ani na chwilę jednak nie spuścił z
oczu rozgrywającego się poniżej widowiska. Do sześciu poprzednich przyłączyły się dwa
nowe zwierzęta. Widać było błyski słońca na wspaniałych rogach poruszanych nerwowo.
Czasami parę stworzeń porywało się raptownie, pędząc gdzieś w dal niby w panicznej
ucieczce. Przebiegłszy paręset metrów karibu stawały nagle, skręcały w miejscu, jak gdyby
miały dalszą drogę odciętą, i powracały do stada w lekkich podskokach. Dwójkami, trójkami
lub czwórkami raz po raz powtarzały te ewolucje. To znowu spośród stada wymykało się
jedno zwierzę i zaczynało kręcić się w miejscu, skakać, podrygiwać, wreszcie wszystkimi
czterema nogami odbijając się od ziemi, wylatywało w powietrze, opadało w dół, unosiło się
ponownie, jak gdyby świadomie tańcząc dla rozrywki towarzyszy. W końcu, znudzone,
widocznie, rozpoczynało dziką gonitwę, a całe stado gnało w ślad za nim.
— Są to najzabawniejsze, najszybsze i najsprytniejsze spośród wszystkich stworzeń
północy — przemówił Wabi. — Jeśli wiatr wieje ku nim, zwęszą człowieka choćby spoza
gór. A słyszą o pół mili... Patrz!
Poprzez ramię Roda wskazał ręką w dół. Mukoki dotarł właśnie do podnóża góry i szedł
teraz prosto w kierunku stada. Rod wydał zdumiony okrzyk:
— Ależ one go spostrzegą!
— Wcale nie! — roześmiał się Wabi. — Pamiętaj, że patrzymy na wszystko z góry.
Zdaje się nam, że mamy przed sobą nagą równinę, a tam przecie pełno drzew i krzewów.
Ręczę, że Muki nie może sięgnąć wzrokiem dalej jak o sto metrów. Ale poprzednio ustalił
kierunek i pójdzie teraz jak po świeżym tropie. Tylko że zobaczy karibu dopiero wtedy, gdy
stanie na skraju polany.
Podniecenie Rodryga rosło. Stary myśliwiec z każdą chwilą zbliżał się do upatrzonej
zwierzyny. Rod myślał, że nieczęsto dane jest białemu chłopcu oglądać podobne widowisko.
Minęło pięć minut, dziesięć, piętnaście. Muki zatrzymał się i uniósł do góry palec, próbując
wiatru. Potem zgiął chudą postać i ruszył znów naprzód, ale tak wolno, że zdawał się pełznąć
na kolanach i dłoniach.
— Słyszy je, ale nie widzi ich jeszcze! — dyszał Wabi. — Patrz, przykłada ucho do
ziemi. Sunie znowu, prosto jak strzelił... Poczciwy, stary Muki!
Rod zacisnął pięści i w podnieceniu przestał prawie oddychać. Czyż Muki nigdy nie
wystrzeli? Czyż nigdy?! Jest przecie oddalony od. stada zaledwie o rzut kamieniem.
— Prawda, Wabi, że on jest tuż?
— Czterysta metrów, może pięćset — odparł młody Indianin. — Nie może jeszcze
strzelać, nie widzi ich.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]