[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wzniesieniu, czuły na twarzach
uderzenia wiatru, ostre i
chłodne. Ponad ich głowami, po
błękicie nieba, krą\yły ptaki.
Beksunia, nowa pupilka
Piotrka, podeszła do dzieci i
ocierała się łebkiem, wydając
przy tym przyjazne pobekiwania.
Jedna za drugą podchodziły i
inne kozy, by zawrzeć przyjazń.
Jamy była w siódmym niebie.
Buraska, ciemniejsza z dwu kóz
dziadka, oglądała ka\dego z
osobna z lekkim niepokojem.
Potem stanęła nieruchomo i
wpatrywała się w obecnych,
dopóki jej nie powiedziano:
"Tak, tak Burasko, wszystko w
porządku. Mo\esz wrócić do
stada".
Piotrek wymieniał imiona
wszystkich kóz i Jamy nie mogła
się nadziwić, jak udaje mu się
je odró\nić. Te kozie imiona
wydawały się trudniejsze do
zapamiętania, ni\ szkolna lekcja
historii.
Kiedy ju\ wszystkie kozy
zostały przedstawione,
rozpoczęły zabawę. Białaska i
Szczygiełka rzuciły się na
Piotrka i bodły go tak długo,
dopóki nie rozciągnął się na
trawie jak długi. Grzmotka,
matka Beksuni, była szalenie
dumna. Zbli\ała się do obcych na
odległość kroku i oglądała ich
tak, jakby chciała powiedzieć,
\e nie będzie \adnych
poufałości, a potem oddalała się
dostojnym krokiem.
Turek - najstarszy kozioł w
stadzie i dlatego przekonany o
swej wa\ności - bódł rogami
kozy, usuwając je w ten sposób z
drogi. Następnie stawał i głośno
beczał, aby podkreślić, \e to on
jest przywódcą stada i będzie
wszystkich trzymać krótko. Jedna
Beksunia nie pozwalała sobą
pomiatać. Kiedy wielki, szary
kozioł podchodził do niej,
chowała się za Piotrka. Tam
czuła się zupełnie bezpiecznie,
lecz gdy spotykała Turka
samotnie, to dr\ała na całym
ciele.
I tak minął słoneczny poranek.
Piotrek wyjął swój obiad i
zajadał go w milczeniu, wsparty
na pasterskiej lasce.
Dziewczynki rozpakowały prowiant
przygotowany przez dziadka i te\
zabrały się do jedzenia.
Po posiłku Piotrek zdecydował,
\e wypróbuje nowe wejście na
wy\sze zbocze, na które chciał
po południu przeprowadzić swoje
stado. Wybrał ście\kę z lewej
strony, bo tam znajdowała się
łąka z małymi krzaczkami, które
kozy sobie szczególnie
upodobały. Podejście było
strome, zwłaszcza na samej
górze. Tak\e wzdłu\ obrze\a
skały znajdowało się kilka
niebezpiecznych miejsc. Ale
Piotrek dobrze znał góry i miał
nadzieję, \e kozy będą szły za
nim posłusznie, nie rozbiegając
się na boki.
Szedł przodem, a dziewczęta
ostro\nie za nim. Kozy
pokonywały trudne miejsca bardzo
łatwo i wspinały się jedna za
drugą. Malutka Beksunia trzymała
się blisko pasterza. Od czasu do
czasu chwytał ją za skórę na
karku i podciągał po skalnej
stromiznie. W końcu wszyscy
bezpiecznie doszli na łąkę i
stado zaczęło skubać ulubione
trawy i krzewy.
Jamy wstrzymała oddech w
piersi, kiedy wreszcie znalazła
się na szczycie czegoś, co
wydawało się zupełnie odrębnym
światem. Czegoś tak pięknego nie
mogła sobie nawet wyobrazić.
Powietrze przepełniał zapach
alpejskich kwiatów, które rosły
tu wszędzie: górskie storczyki,
gencjany o postrzępionych
płatkach, małe, niebieskie
dzwoneczki dzikich hiacyntów,
pierwiosnki i \onkile. Zebrała
dla siebie cały bukiet skalnych,
złocistych wdówek.
- Zwiędną ci, zanim doniesiesz
je do domu - powiedziała Heidi.
- Ale jeśli chcesz, to dziadek
ci je zasuszy.
Patrzyła, jak Jamy zbiera inne
jeszcze kwiaty do fartuszka i
przypomniała sobie, \e robiła
kiedyś to samo na tej właśnie
górze. Jej bukiet te\ szybko
wówczas zwiądł i stracił swe
wspaniałe barwy.
- Ostro\nie, ostro\nie, tutaj
- upominał Piotrek kozy. -
Bądzcie spokojne i nie
popychajcie jedna drugiej, bo
zaraz któraś znajdzie się na
dnie przepaści z połamanymi
nogami. Szczygiełko, a dokąd ty
się wybierasz - zawołał,
spoglądając w górę.
Szczygiełka wdrapała się na
stromy skalny występ, pod którym
była tylko głęboka przepaść.
Stała tam i zerkała na kozlarza
z wyzwaniem, jakby mówiła:
"Widzisz, jaka jestem odwa\na!
Potrafię stanąć przy samej
krawędzi!" Jeszcze jeden ruch i
zwierzę spadnie! Piotrek wdrapał
się tak szybko, jak potrafił - w
kilka sekund dosięgnął występu,
chwycił niesforną Szczygiełkę za
jedną nogę i ściągnął z
powrotem. Heidi znajdowała się
tu\ za nim, pamiętając, \e ta
właśnie koza zawsze sprawiała mu
kłopoty. Razem trzymali zwierzę,
dopóki chłopiec nie upewnił się,
\e zajmie się skubaniem trawy, a
nie kolejną niebezpieczną
eskapadą.
- Ale gdzie się podziała
Beksunia? - zawołała Jamy.
Grzmotka, matka maleństwa, stała
zupełnie sama, wpatrując się w
brzeg stromizny. Jamy ju\ się
zorientowała, \e kozlątko jeśli
nie było przy Piotrku, to
trzymało się blisko matki.
- Co zrobiłaś z dzieckiem,
Grzmotko? - spytała Heidi ze
strachem, podbiegając do kozy.
Grzmotka zachowywała się
dziwnie. Nie jadła trawy, tylko
stała, nasłuchując z wysuniętymi
do przodu uszami.
Piotrek spojrzał w dół.
Usłyszał dochodzące z głębiny
słabe, smutne beczenie... wątły,
piskliwy głosik proszący o
pomoc.
- Nie płacz Beksuniu, ju\ idę
po ciebie! - zawołał chłopiec
tak, jakby zwracał się do
dziecka. Wyciągnął się jak mógł
najdalej na brzuchu i spojrzał
ponad brzegiem urwiska. Daleko w
dole coś poruszało się. Po
chwili zobaczył swą małą pupilkę
zwisającą z gałęzi wyrastającej
ze skalnej szczeliny. Kozlątko
\ałośnie beczało. Gałąz
złagodziła jego upadek, ale
jeśli się złamie, to zwierzę
spadnie i rozbije się o skały.
Dr\ąc z niepokoju, Piotrek
zawołał: - Trzymaj się Beksuniu!
Trzymaj się gałęzi! Schodzimy po
ciebie!
Ale jak tam dotrzeć? Chłopiec
natychmiast spostrzegł, \e z
tego miejsca nie ma \adnych
szans na zejście. Zbocze skały
było wręcz idealnie gładkie i
nie dawało \adnego oparcia
stopom. Heidi wskazała poni\ej,
na skałę, którą nazywali
"deszczową skałą", poniewa\
[ Pobierz całość w formacie PDF ]