[ Pobierz całość w formacie PDF ]
piłem do trudnego zadania zmiany kształtu. Oceniałem, że zajmie to około pół
godziny. Przemiana z istoty nominalnie ludzkiej w coś niezwykłego i dziwnego
dla jednych może obrzydliwego, u innych budzącego strach a pózniej na
powrót w człowieka, to koncepcja, którą wielu uznać może za odrażającą. Nie
powinni. Wszyscy to przecież robimy, codziennie i na wiele różnych sposobów.
Prawda?
Kiedy zakończyłem transformację, położyłem się na wznak, oddychając głę-
boko i słuchając wiatru. Kamienie osłaniały mnie przed podmuchami, słyszałem
więc tylko pieśń. Czułem wibracje ziemi i przyjmowałem je jak delikatny, ko-
jący masaż. Ubranie miałem w strzępach, ale chwilowo byłem zbyt zmęczony,
by przywołać nową odzież. Ból w ramieniu ustał, pozostało tylko niknące wolno
lekkie kłucie w nodze. . . Na chwilę zamknąłem oczy.
Przeszedłem jakoś i miałem przeczucie, że rozwiązanie zagadki mordercy Ju-
lii leży w tej oblężonej cytadeli w dole. Na razie nie przychodził mi do głowy ża-
den prosty sposób przeniknięcia do wnętrza, by przeprowadzić śledztwo. Ale były
przecież inne metody. Postanowiłem zaczekać i wypocząć, póki się nie ściemni
o ile zmiany następują tutaj w normalnym cyklu dnia i nocy. Potem zejdę na
dół, porwę jednego z oblegających i wypytam go o wszystko. Tak. A jeśli się nie
ściemni? Wtedy pomyślę o czymś innym. Na razie przyjemnie było tak leżeć. . .
Nie jestem pewien, jak długo trwała moja drzemka. Obudził mnie stuk kamie-
ni z prawej strony. Oprzytomniałem natychmiast, chociaż nie otwierałem oczu.
Obcy nie próbował się skradać, a charakter coraz bliższych dzwięków głównie
człapanie jakby stóp w luznych sandałach świadczył, że nadchodzi pojedynczy
osobnik. Napiąłem i rozluzniłem mięśnie; kilka razy odetchnąłem głęboko.
Spomiędzy głazów wynurzył się zarośnięty mężczyzna. Miał jakieś metr
sześćdziesiąt pięć wzrostu, ciemną zwierzęcą skórę na biodrach i był strasznie
27
brudny. Miał też sandały. Przyglądał mi się przez chwilę, nim odsłonił w uśmie-
chu żółte szczątki zębów.
Witaj. Jesteś ranny? zapytał w zniekształconym thari, jakiego nigdy
jeszcze nie słyszałem.
Przeciągnąłem się dla pewności i wstałem.
Nie odparłem. Dlaczego pytasz?
Uśmiech nie znikał.
Pomyślałem, że miałeś już dość tej bitwy na dale i postanowiłeś zrezygno-
wać.
Rozumiem. Nie, to nie całkiem tak. . .
Skinął głową i podszedł bliżej.
Mam na imię Dave. A ty?
Merle. Uścisnąłem brudną dłoń.
Nie martw się, Merle uspokoił mnie. Nie wydam nikogo, kto wolał
rzucić wojaczkę. Chyba że byłaby nagroda. . . ale w tej wojnie nie ma. Sam kiedyś
tak zrobiłem i nigdy tego nie żałowałem. Moja przebiegała całkiem podobnie do
tej, a ja miałem dość rozumu, żeby zwiewać. %7ładna armia nie zdobyła jeszcze tej
fortecy i, moim zdaniem, żadna nie zdobędzie.
Co to za miejsce?
Pochylił głowę i zmrużył oczy. Potem wzruszył ramionami.
Twierdza Czterech Zwiatów stwierdził. Werbownik niczego ci nie
powiedział?
Westchnąłem.
Nie.
Nie masz przypadkiem czegoś do palenia?
Nie. Cały tytoń do fajki zużyłem w kryształowej grocie.
Wyminąłem Dave a i przeszedłem do miejsca, skąd między głazami mo-
głem popatrzeć w dół. Chciałem się przyjrzeć Twierdzy Czterech Zwiatów. Była
w końcu rozwiązaniem zagadki, a także tematem wielu tajemniczych wzmianek
w dzienniku Melmana. Nowe ciała zaścielały grunt pod murami; wyglądały jak
rozrzucone przez trąbę powietrzną, powracającą teraz do miejsca swych naro-
dzin. Mimo to niewielka grupa atakujących wdarła się na mury, a w dole biegły
do drabin świeże siły. Jeden z żołnierzy niósł proporzec, którego nie potrafiłem
rozpoznać, choć wyglądał jakby znajomo: czarno-zielony, z dwoma walczącymi
heraldycznymi bestiami. Dwie drabiny stały wciąż przy murach, a na blankach
trwały zacięte walki.
Atakujący dostali się do środka zauważyłem.
Dave podbiegł do mnie i spojrzał. Natychmiast przeszedłem na nawietrzną.
Masz rację przyznał. To pierwszy raz. Jeśli zdołają otworzyć tę prze-
klętą bramę i wpuścić resztę, będą mieli szansę. Nie sądziłem, że tego dożyję.
Jak dawno atakowała Twierdzę ta armia, z którą tu przybyłeś?
28
Będzie osiem, dziewięć. . . może dziesięć lat temu mruknął. Ci chłop-
cy są naprawdę dobrzy. . .
O co tu chodzi? zapytałem.
Odwrócił się i spojrzał na mnie zdziwiony.
Naprawdę nie wiesz?
Dopiero co się zjawiłem wyjaśniłem.
Głodny? Spragniony?
Szczerze mówiąc, tak.
No to chodz. Chwycił mnie za ramię, pokierował między głazy i dalej
wąską ścieżką.
Gdzie idziemy? zainteresowałem się.
Mieszkam niedaleko. Zawsze karmię dezerterów przez pamięć starych cza-
sów. Dla ciebie zrobię wyjątek.
Dzięki.
Zcieżka rozwidlała się. Skręciliśmy w prawą odnogę, co wymagało wspinacz-
ki. Wreszcie dotarliśmy do ciągu skalnych półek, z których ostatnia była wyjątko-
wo szeroka. Na końcu dostrzegłem kilka rozpadlin. W jednej z nich zniknął Dave.
Poszedłem za nim. Wkrótce przystanął przed niskim otworem jaskini. Z wnętrza
unosił się potworny smród zgnilizny; słyszałem brzęczenie much.
Tu mieszkam oświadczył Dave. Zaprosiłbym cię, ale jest trochę. . .
ee. . .
Nie ma sprawy. Zaczekam.
Zanurkował do środka, a ja poczułem, że mój apetyt znikł w szybkim tempie,
zwłaszcza apetyt na to, co mógłby tam przechowywać. Dave wrócił po chwili
z wypchanym workiem na ramieniu.
Mam tu kilka smakołyków oznajmił.
Ruszyłem z powrotem do rozpadliny.
Hej! zawołał. Gdzie idziesz?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]