[ Pobierz całość w formacie PDF ]
osób, przeważnie kobiet, spalono na stosie i sporo też ścięto. Oskarżenia jednak o czary
zdarzały się rzadko i nie wiadomo mi było o żadnych zamieszanych w sprawy czarów
malarzach.
Neil mnie obserwował z ledwie dostrzegalnym uśmieszkiem na ustach.
58
Tak przedstawia się ta historia powiedział i, być może, wytłumaczenie
obrazu, na którym każdy z nas zobaczył siebie.
Niełatwo jednak za wytłumaczenie tego obrazu uważać czary.
Wiem. Jak powiedziałem, z wami niewierzącymi są trudności. Komuś, kto uwa-
ża, że świat jest tylko fizyczny, czysto materialny, podlegający zniszczeniu i nie mający
przeznaczenia ostatecznego. . . takiemu komuś nic w świecie duchowym nie przemówi
do rozumu, nic w świecie duchowym nie nakaże wiary.
A jeżeli świat duchowy w ogóle nie istnieje?
Jeżeli nie istnieje, trzeba zignorować Jezusa Chrystusa i świadectwo naocznych
świadków Jego cudów, zignorować wszystkich innych prominentów religii i ogromną
literaturę o dziwnych, niewytłumaczalnych wydarzeniach, wydarzeniach niewytłuma-
czalnych w kategoriach fizycznych.
I w każdych innych kategoriach.
Neil odchylił się w fotelu, podniósł wzrok na sufit, po czym po kilku sekundach
znów spojrzał na mnie.
59
Kirk powiedział Trewir to ciekawe miasto, wątpię jednak, czy tam są ja-
kieś ślady Bonifacego Rohlmanna. Chciałbym, żebyś pojechał do Friedheim, gdzie on
się urodził. Zadanie zlecone. Na jeden miesiąc. Majątku nie zbijesz, ale ta propozycja
powinna cię zainteresować.
Dziękuję powiedziałem. Tylko, co mam tam robić?
Obejrzeć misteria pasyjne, które wystawia się we Friedheim co dziesięć lat, tak
samo jak w Oberommergau i dla tejże samej przyczyny. Mieszkańcy Friedheim zobo-
wiązali się do tego ślubowaniem, w zamian za uchronienie od zarazy. I słowa dotrzy-
mali.
Interesujące, jeżeli to prawda. Słyszałem o Oberammergau, oczywiście, ale
o Friedheim nigdy.
Mała mieścina. Małe misterium, przypuszczam. Nieważne zresztą. Miasteczko
pechowe pod wieloma względami. Ważne jest to, że tam urodził się i dorastał Bonifacy
Rohlmann.
Nadal nie rozumiem, co ja mógłbym w tym miasteczku zrobić.
60
Neil Carlton wyprostował się lekko. Kieliszek z winem trzymał w lewej ręce. Spoj-
rzał mi w oczy.
Nie mam pewności, czy możesz zrobić cokolwiek. Może jednak wchłonąłbyś tam
coś, co swego czasu wchłonął młody Rohlmann. Może! Wtedy po powrocie mógłbyś
wyjaśnić tajemnicę tego obrazu. Może!
Potrząsnąłem głową.
Nie nadaję się. Tu trzeba kogoś, kto żarliwie wierzy, kogoś przygotowanego do
pobytu w takiej miejscowości jak Friedheim i oglądania Pasji. Ja jestem agnostykiem.
I to, jeżeli darujesz mi uwagę na marginesie, agnostykiem dosyć niedojrzałym.
Ale chyba agnostycyzm właśnie kwalifikuje cię do tego zadania. Nie chcę, żebyś wrócił
z czymś, co mógłbym przeczytać w nabożnych książkach.
Dlaczego pan, pastorze, sam nie pojedzie?
Neil Carlton dopił swoje wino, patrząc gdzieś poza mną. Widziałem w nim tę chęć,
zanim się odezwał:
Wolałbym sam pojechać, niż wysłać tam ciebie. Z wielu jednak powodów nie
mogę. Czy podejmiesz się tego zadania?
61
Proszę o dwadzieścia cztery godziny do namysłu.
Neil odstawił kieliszek i wstał. Tym samym moja wizyta dobiegła końca.
Dwadzieścia cztery godziny powiedział. Jutro po południu. O tej porze.
Tutaj!
Wyszedłem na wielkomiejską ulicę. Miasto nie zmieniło się w ciągu godziny, którą
spędziłem u Neila Carltona: dobrze znana stara metropolia z warkotliwym ruchem na
jezdniach i spieszącymi się ludzmi, z hałasem i odorem spalin i tłokiem wszędzie. Ale
teraz jakaś mgiełka przysnuwała to wszystko, mgiełka, nie będąca smogiem. Miasto
wydawało się nierealne. Mogę, myślałem, wsiąść do samolotu, usadowić się w wygod-
nym fotelu i prawie zaraz ono przestanie istnieć. Już nie będę czuł tych zapachów ani
widział tych zapędzonych ludzi, ani słyszał tego zgiełku.
Ogarnął mnie dziwny jakiś nastrój. Dzień ten był dosyć ponurą rocznicą i pamięć
o tym czaiła się we mnie od rana, nawet przy rozmowie o malarzach-czarownikach
i o Niemczech średniowiecznych. Rok temu moja była żona umarła śmiercią tragiczną.
Już nic mnie z nią nie łączyło, ale doznałem wówczas wstrząsu i odczuwałem zwykły
62
w takich wypadkach żal. To powróciło do mnie w tę rocznicę, wnosząc posępność,
wielką posępność.
Szedłem szybko. Zobaczyłem budkę telefoniczną i odruchowo zboczyłem z drogi.
Zadzwoniłem do Ludwiga Lorensona, który powiedział, że mogę przyjść. Siedział sa-
motnie w swoim biurze na parterze, kiedy tam wszedłem. Szukałem Roberta, ale nie
było go. Ludwig w foteliku obrotowym odchylony od biurka wskazał mi obok krzesło.
Domyślam się, dlaczego przyszedłeś powiedział. Chcesz jeszcze raz popa-
trzeć na ten obraz. Zanim mnie o to poprosisz, odpowiem nie , muszę odpowiedzieć
nie .
Ja nie chcę go widzieć powiedziałem. Nawet nie pomyślałem o tym.
Ojciec Graney o tym pomyślał. Był tu dziś wczesnym rankiem. Obraził się, kiedy
mu odmówiłem, ale miałem rację. Ludwig bezradnie wzruszył ramionami i rozłożył
ręce. Wolałbym nigdy tego obrazu nie widzieć. I zle zrobiłem pokazując go wam.
Błąd, którego już nie powtórzę.
63
Ten obraz trzeba było komuś pokazać, Ludwig powiedziałem. Tyś wybrał
właściwych ludzi. Zdenerwowali się. Nie twoja wina. Ja właśnie z powodu tego obrazu
wyjeżdżam do Niemiec.
Po co?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]