logo
 Pokrewne IndeksCabot Meg Papla 02 Papla wielkim mieścieCabot Meg (Jenny Carroll) Pośredniczka 5 NawiedzonyMeg Cabot 1 800 Jeśli WE.Orzeszkowa MartaANSI C++Harris, Daisy [Men of Holsum College 01] College BoysGiordano Bruno Spaccio de la bestia trionfanteKlementyna z TaśÂ„skich Hoffmanowa dziennik franciszki krasinskiej03.śąydowskie dziejeHannay_Barbara_Muzyka_duszy
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • apo.htw.pl



  • [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Reilly dostrzegł ów płomień i zrozumiał Brennę. Dlatego powróciła na Skye,
    ryzykując własną reputację i niezadowolenie rodziny. Nie dbała o nie. Teraz nawet on
    sam się dla niej nie liczył... W tej chwili Brenna zmieniła się w gejzer energii.
    - Powiedziałeś, pani MacAdams? - spytała, sięgając po jego pamiętnik. Przez
    chwilę myślał, że znów zacznie mu suszyć głowę z powodu nie dość romantycznych
    zapisków na jej temat.
    Lecz stwierdził, że Brenna przywłaszczyła sobie jego zeszyt i prowadzi w nim
    swoje nieczytelne notatki.
    - MacGregorowie - zapisywała. - MacAdamsowie. Flora. Rodzina
    Abercombiech. Tak samo jak w zeszłym roku. Tylko... tylko że nadal nie wiem, skąd
    to się bierze.
    - Od chłopaka MacGregorów - podsunął Reilly.
    - Tak. Ale skąd się wzięło u niego? - Brenna spoglądała na szkic, który
    wykonała. Reilly stwierdził, że to mapka okolicy. Zaznaczając domostwa zarażonych
    rodzin, Brenna naszkicowała zarys gwiazdy.
    - MacGregorowie mieszkają z dala od osady. Prawie tak samo daleko jak
    rodzina Mackafeech. Abercombie mają dom na granicy osady, a Flora mieszka w
    Lyming. Ale tak samo jak poprzednio nie zachorował nikt z zamku. Nikt spośród
    Marshallów oraz ani ja, ani ty.
    Reilly skinął głową. Zbliżała się do nich pani Murphy z zaniepokojonym
    wyrazem twarzy. Nic dziwnego, że była zdenerwowana. Choroba mogła w każdej
    chwili zaatakować następne ofiary...
    - Doktorze Stanton - cicho powiedziała właścicielka gospody, podchodząc
    blisko, by nie obudzić drzemiącego lorda. - Panno Brenno. Jakaś kruszyna czeka na
    dole, mówi, że musi się z wami zobaczyć...
    Brenna zamknęła zeszyt.
    - Pani Murphy - powiedziała autorytatywnym tonem. - Proszę posiedzieć przy
    Florze. Trzeba ją obudzić i zmusić, by się napiła. Jak najwięcej.
    Następnie wzięła Reilly'ego pod rękę i razem zeszli po schodach.
    - Wygląda na to, że największa koncentracja przypadków zachorowań jest w
    miastach - mówiła, mijając szynkwas i podchodząc do drzwi. - To się zgadza z tym,
    co wiemy na temat tej choroby. Zmiertelność wywołana cholerą jest w Londynie i
    innych gęsto zaludnionych miastach o wiele większa niż gdzie indziej. Szczególnie
    duża jest w miastach portowych...
    - Co - powiedział Reilly ostrożnie - potwierdza teorię miazmatów. Zgnilizna...
    - Nie wydaje mi się - szybko przerwała mu Brenna. - Już ci mówiłam, że w
    pobliżu domostw ofiar cholery nie ma żadnych gnijących odpadków.
    - Na ten temat napisano już niejedno dzieło...
    - W takim razie ich autorzy się mylą.
    To powiedziawszy, Brenna gwałtownie otworzyła drzwi i stanęła oko w oko z
    małą dziewczynką. Pomimo brudu powlekającego jej twarz, widać było, że to
    Shannon Mackafee.
    - Shannon? - Brenna przykucnęła naprzeciw dziewczynki. - Co się stało?
    Dziewczynka nie była w stanie odpowiedzieć.
    - Chodzi o twoją matkę? - spytała Brenna, odgarniając włosy z twarzy
    dziecka.
    Dziewczynka pokręciła głową.
    - Siostry i bracia są zdrowi? Dziewczynka skinęła głową.
    - To... to mój tata - wyszeptała z trudem, spoglądając na Reilly'ego.
    - Twój ojciec? - powtórzyła Brenna. - Co mu jest?
    - Od kilku dni bardzo boli go tutaj - wyjaśniła dziewczynka, wskazując na
    brzuch. - A teraz ciągle chce pić. Mama mówi, że jest rozpalony, i kazała jak
    najszybciej przyprowadzić panią i doktora...
    Na twarzy Reilly'ego pojawił się krzywy uśmiech. Nie potrafił go opanować,
    tak samo jak nie potrafiłby zmusić słońca, by przestało świecić na niebie.
    - Naprawdę? - zapytał tonem, który sprawił, że Brenna szybko uniosła głowę.
    Ale gdy to uczyniła, spostrzegła, że Reilly w zamyśleniu wpatruje się we
    mgłę.
    28
    Rudera, w której gniezdziła się rodzina Mackafeech, była jeszcze gorsza, niż
    Reilly zapamiętał. Możliwe, że z powodu odoru cholery.
    Opady oraz woda, pochodząca z topniejącego w górach śniegu, zmieniła
    wąską strużkę, cieknącą przez podwórko Mackafeech, w solidną strugę. Reilly
    rycersko podał dłoń Brennie, lecz ona zlekceważyła jego uprzejmość i samodzielnie
    przeszła przez wodę.
    Jednak na widok nędzy i brudu straciła nieco animuszu.
    - Panie Mackafee - przemawiała do swego pacjenta, który leżał pośród
    łachmanów, w rogu dusznej szopy, którą jego dzieci nazywały domem. - Whisky
    tylko wzmaga pragnienie. Niech się pan napije tego.
    Podała mu butelkę mieszaniny wody z opium, którą przygotowała przed
    wyjściem z gospody.
    Mackafee, który teraz sprawiał wrażenie o wiele starszego i był bardziej
    wyniszczony niż wtedy, gdy Reilly z taką przyjemnością przyłożył mu pięścią w
    szczękę, pokręcił przecząco głową.
    - Whisky - zażądał.
    Brenna, która przysiadła na brzegu legowiska, ponieważ w pomieszczeniu
    znajdowało się tylko jedno krzesło i zajęła je bardzo wymizerowana pani Mackafee,
    odkorkowała butelkę.
    - Naprawdę, panie Mackafee - powiedziała. - Niech pan tylko spróbuje. Ten
    napój dobrze panu zrobi.
    Lecz Mackafee chwycił butelkę i, z zadziwiającą u tak chorego człowieka siłą,
    cisnął nią na podłogę, wylewając większość zawartości na Brennę.
    - Nie chcę! Słyszysz mnie, jędzo? Nie chcę tego świństwa i nie potrzebuję
    twojego leczenia. Wynoś się! Wynoś się stąd!
    Zrozpaczona Brenna podniosła się z legowiska. Reilly odprowadził ją na bok i
    poradził:
    - W takim razie zbadaj dzieci, a ja zajmę się panem Mackafee.
    - Dobrze - zgodziła się oszołomiona Brenna. - Tak będzie lepiej.
    Reilly usiadł obok Harolda i uśmiechnął się do chorego.
    - Witam - powiedział przyjacielskim tonem. - Pamiętasz mnie? Mackafee
    wybałuszył załzawione oczy. Było oczywiste, że doskonale go pamięta.
    - To ty - wydyszał poprzez spękane wargi.
    - Tak, ja - odparł Reilly wesoło. - A to niespodzianka! Myślałeś, że już nie
    żyję, co? Cóż, przykro mi, że sprawiam ci zawód. Nas, Stantonów, niełatwo zabić.
    - To nie ja - odparł Mackafee. - Nie wiem, co...
    - Och, dobrze wiem, że to ty. Groziłeś, że mi odpłacisz przy pierwszej
    sposobności za to, że ci dołożyłem. I dotrzymałeś słowa. Tylko że mnie nie zabiłeś. Ja
    żyję.
    Na twarzy Mackafeego odmalowało się przerażenie. Reilly nieomal czuł
    smród strachu, tak jak wyczuwał odór cholery.
    - Co teraz zrobisz? Oskarżysz mnie? Na Skye tak się tego nie załatwia. Tutejsi
    ludzie załatwiają swoje porachunki między sobą. Nie procesują się w sądzie...
    - W sądzie? Mój Boże, nie. Co by nam dał proces? Najwyżej trafiłbyś do
    więzienia, o ile przeżyjesz. A tam leniuchowałbyś tak samo jak na wolności, gdy
    tymczasem twoja żona umarłaby z głodu. Nie, ja mam dla ciebie znacznie surowszą
    karę.
    Mackafee oblizał spękane wargi.
    - Ja...jaką karę? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • aureola.keep.pl