[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Reilly dostrzegł ów płomień i zrozumiał Brennę. Dlatego powróciła na Skye,
ryzykując własną reputację i niezadowolenie rodziny. Nie dbała o nie. Teraz nawet on
sam się dla niej nie liczył... W tej chwili Brenna zmieniła się w gejzer energii.
- Powiedziałeś, pani MacAdams? - spytała, sięgając po jego pamiętnik. Przez
chwilę myślał, że znów zacznie mu suszyć głowę z powodu nie dość romantycznych
zapisków na jej temat.
Lecz stwierdził, że Brenna przywłaszczyła sobie jego zeszyt i prowadzi w nim
swoje nieczytelne notatki.
- MacGregorowie - zapisywała. - MacAdamsowie. Flora. Rodzina
Abercombiech. Tak samo jak w zeszłym roku. Tylko... tylko że nadal nie wiem, skąd
to się bierze.
- Od chłopaka MacGregorów - podsunął Reilly.
- Tak. Ale skąd się wzięło u niego? - Brenna spoglądała na szkic, który
wykonała. Reilly stwierdził, że to mapka okolicy. Zaznaczając domostwa zarażonych
rodzin, Brenna naszkicowała zarys gwiazdy.
- MacGregorowie mieszkają z dala od osady. Prawie tak samo daleko jak
rodzina Mackafeech. Abercombie mają dom na granicy osady, a Flora mieszka w
Lyming. Ale tak samo jak poprzednio nie zachorował nikt z zamku. Nikt spośród
Marshallów oraz ani ja, ani ty.
Reilly skinął głową. Zbliżała się do nich pani Murphy z zaniepokojonym
wyrazem twarzy. Nic dziwnego, że była zdenerwowana. Choroba mogła w każdej
chwili zaatakować następne ofiary...
- Doktorze Stanton - cicho powiedziała właścicielka gospody, podchodząc
blisko, by nie obudzić drzemiącego lorda. - Panno Brenno. Jakaś kruszyna czeka na
dole, mówi, że musi się z wami zobaczyć...
Brenna zamknęła zeszyt.
- Pani Murphy - powiedziała autorytatywnym tonem. - Proszę posiedzieć przy
Florze. Trzeba ją obudzić i zmusić, by się napiła. Jak najwięcej.
Następnie wzięła Reilly'ego pod rękę i razem zeszli po schodach.
- Wygląda na to, że największa koncentracja przypadków zachorowań jest w
miastach - mówiła, mijając szynkwas i podchodząc do drzwi. - To się zgadza z tym,
co wiemy na temat tej choroby. Zmiertelność wywołana cholerą jest w Londynie i
innych gęsto zaludnionych miastach o wiele większa niż gdzie indziej. Szczególnie
duża jest w miastach portowych...
- Co - powiedział Reilly ostrożnie - potwierdza teorię miazmatów. Zgnilizna...
- Nie wydaje mi się - szybko przerwała mu Brenna. - Już ci mówiłam, że w
pobliżu domostw ofiar cholery nie ma żadnych gnijących odpadków.
- Na ten temat napisano już niejedno dzieło...
- W takim razie ich autorzy się mylą.
To powiedziawszy, Brenna gwałtownie otworzyła drzwi i stanęła oko w oko z
małą dziewczynką. Pomimo brudu powlekającego jej twarz, widać było, że to
Shannon Mackafee.
- Shannon? - Brenna przykucnęła naprzeciw dziewczynki. - Co się stało?
Dziewczynka nie była w stanie odpowiedzieć.
- Chodzi o twoją matkę? - spytała Brenna, odgarniając włosy z twarzy
dziecka.
Dziewczynka pokręciła głową.
- Siostry i bracia są zdrowi? Dziewczynka skinęła głową.
- To... to mój tata - wyszeptała z trudem, spoglądając na Reilly'ego.
- Twój ojciec? - powtórzyła Brenna. - Co mu jest?
- Od kilku dni bardzo boli go tutaj - wyjaśniła dziewczynka, wskazując na
brzuch. - A teraz ciągle chce pić. Mama mówi, że jest rozpalony, i kazała jak
najszybciej przyprowadzić panią i doktora...
Na twarzy Reilly'ego pojawił się krzywy uśmiech. Nie potrafił go opanować,
tak samo jak nie potrafiłby zmusić słońca, by przestało świecić na niebie.
- Naprawdę? - zapytał tonem, który sprawił, że Brenna szybko uniosła głowę.
Ale gdy to uczyniła, spostrzegła, że Reilly w zamyśleniu wpatruje się we
mgłę.
28
Rudera, w której gniezdziła się rodzina Mackafeech, była jeszcze gorsza, niż
Reilly zapamiętał. Możliwe, że z powodu odoru cholery.
Opady oraz woda, pochodząca z topniejącego w górach śniegu, zmieniła
wąską strużkę, cieknącą przez podwórko Mackafeech, w solidną strugę. Reilly
rycersko podał dłoń Brennie, lecz ona zlekceważyła jego uprzejmość i samodzielnie
przeszła przez wodę.
Jednak na widok nędzy i brudu straciła nieco animuszu.
- Panie Mackafee - przemawiała do swego pacjenta, który leżał pośród
łachmanów, w rogu dusznej szopy, którą jego dzieci nazywały domem. - Whisky
tylko wzmaga pragnienie. Niech się pan napije tego.
Podała mu butelkę mieszaniny wody z opium, którą przygotowała przed
wyjściem z gospody.
Mackafee, który teraz sprawiał wrażenie o wiele starszego i był bardziej
wyniszczony niż wtedy, gdy Reilly z taką przyjemnością przyłożył mu pięścią w
szczękę, pokręcił przecząco głową.
- Whisky - zażądał.
Brenna, która przysiadła na brzegu legowiska, ponieważ w pomieszczeniu
znajdowało się tylko jedno krzesło i zajęła je bardzo wymizerowana pani Mackafee,
odkorkowała butelkę.
- Naprawdę, panie Mackafee - powiedziała. - Niech pan tylko spróbuje. Ten
napój dobrze panu zrobi.
Lecz Mackafee chwycił butelkę i, z zadziwiającą u tak chorego człowieka siłą,
cisnął nią na podłogę, wylewając większość zawartości na Brennę.
- Nie chcę! Słyszysz mnie, jędzo? Nie chcę tego świństwa i nie potrzebuję
twojego leczenia. Wynoś się! Wynoś się stąd!
Zrozpaczona Brenna podniosła się z legowiska. Reilly odprowadził ją na bok i
poradził:
- W takim razie zbadaj dzieci, a ja zajmę się panem Mackafee.
- Dobrze - zgodziła się oszołomiona Brenna. - Tak będzie lepiej.
Reilly usiadł obok Harolda i uśmiechnął się do chorego.
- Witam - powiedział przyjacielskim tonem. - Pamiętasz mnie? Mackafee
wybałuszył załzawione oczy. Było oczywiste, że doskonale go pamięta.
- To ty - wydyszał poprzez spękane wargi.
- Tak, ja - odparł Reilly wesoło. - A to niespodzianka! Myślałeś, że już nie
żyję, co? Cóż, przykro mi, że sprawiam ci zawód. Nas, Stantonów, niełatwo zabić.
- To nie ja - odparł Mackafee. - Nie wiem, co...
- Och, dobrze wiem, że to ty. Groziłeś, że mi odpłacisz przy pierwszej
sposobności za to, że ci dołożyłem. I dotrzymałeś słowa. Tylko że mnie nie zabiłeś. Ja
żyję.
Na twarzy Mackafeego odmalowało się przerażenie. Reilly nieomal czuł
smród strachu, tak jak wyczuwał odór cholery.
- Co teraz zrobisz? Oskarżysz mnie? Na Skye tak się tego nie załatwia. Tutejsi
ludzie załatwiają swoje porachunki między sobą. Nie procesują się w sądzie...
- W sądzie? Mój Boże, nie. Co by nam dał proces? Najwyżej trafiłbyś do
więzienia, o ile przeżyjesz. A tam leniuchowałbyś tak samo jak na wolności, gdy
tymczasem twoja żona umarłaby z głodu. Nie, ja mam dla ciebie znacznie surowszą
karę.
Mackafee oblizał spękane wargi.
- Ja...jaką karę?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]