[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Czy upadłaś albo uderzyłaś się? zapytała z cicha, z oczami wlepionymi
w ciemne piętno.
Jancia milczała jeszcze chwilę, nagle podniosła spuszczone powieki i uka-
zała zrenice oszklone łzami. Wciąż jednak wstrzymywała się od płaczu, drob-
na pierś jej pracowała gwałtownie, cienkie usteczka drżały jak listki.
Mamo szepnęła po chwili, chyląc się ku matce siedziałam dziś tam,
przy piecu... zimno mi było... Antoniowa niosła wodę do ognia... zaczepiła o
moją sukienkę, wodę rozlała i ze złości uderzyła mię tak mocno... mocno...
Ostatnie wyrazy wymówiła bardzo cicho, głową i piersią przylgnęła do
piersi matki i drżała całym ciałem. Marta nie wydała jęku ni krzyku; twarz jej
wyglądała przez chwilę jak skamieniała ale pobladłe wargi zwierały się coraz
silniej i z oczu, nieruchomo zapatrzonych w przestrzeń, buchało coraz ja-
skrawsze, posępniejsze światło.
Ach! jęknęła na koniec i pałające czoło objęła splecionymi dłońmi. W
krótkim jęku tym zabrzmiał gniew głuchy i boleść bez granic. Przez parę mi-
nut matka i dziecię tworzyły grupę dwóch piersi, ściśle do siebie przyciśnię-
tych, dwóch twarzy, z których jedna, kobieca, z suchym i posępnie płonącym
okiem, pochylała się nad drugą, dziecięcą, bledziuchną i łzami zalaną. Po
chwili dopiero Marta odjęła dłonie od czoła i opuściła je na głowę córki. Od-
garniała z czoła poplątane jej włosy, ścierała łzy z chudych policzków, zapi-
nała u piersi mały staniczek, rozgrzewała w dłoniach zziębłe, drobne ręce.
Wszystko to czyniła w milczeniu. Parę razy otworzyła usta, jakby chciała coś
powiedzieć, ale nie stawało jej zapewne głosu. Powstała na koniec z ziemi i
podniosła Jancię. Posadziła ją na łóżku i wydobyta z kieszeni zawinięte w
papier trzewiczki.
Na ustach jej leżał teraz uśmiech, dziwny uśmiech. Było w nim coś
sztucznego, ale zarazem i coś bardzo wzniosłego: obok wysilenia woli widać w
nim było miłość i męstwo matki, która własne, bóle przerabia na uśmiechy,
aby osuszyć nimi łzy swego dziecięcia...
Dzień skończył się, zegary miejskie ogłosiły północ, a w izbie na poddaszu
paliła się jeszcze lampa; izba ta wyglądała teraz smutniej jeszcze jak wtedy,
gdy młoda wdowa po raz pierwszy próg jej przestępowała.
Nie było już w niej szafy ani komody, ani dwóch skórzanych tłomoczków.
Pierwsze dwa przedmioty wraz z dwoma nowymi krzesłami lokatorka oddała
rządcy domu, nie mogąc za najmowanie ich płacić dłużej, drugie sprzedała w
dniach silnych mrozów, aby za otrzymane pieniądze przysporzyć opału. Po-
zostało w izbie jedno tylko łóżko, na którym w tej chwili, owinięta czarną
chustką matczyną, spała Jancia, dwa krzesła kulawe i jeden na czarno po-
malowany stolik. Oblana białym światłem lampy i otoczona grubym uplotem
czarnych warkoczy, twarz siedzącej przy stole kobiety w pięknych i surowych
zarysach występowała z półmroku. Marta nie pracowała jeszcze, chociaż
wszystkie materiały przyszłej jej pracy: książka, papier, pióro, leżały przed
118
nią. Ale pochwyciło ją nieodparte, nieprzezwyciężone marzenie. Niespodziane,
świetne perspektywy otworzyły się przed jej oczami, nie mogła od nich ode-
rwać ciemnością zmęczonego wzroku. Nie była już tak pełną ufności, jak
wtedy, kiedy przed tym samym stolikiem zasiadała z ołówkiem w ręku, ale
nie miała dość siły, aby słuchać poszeptów zwątpienia. Były one w niej, te
poszepty, ale ona odwracała od nich ucho, a natomiast wsłuchiwała się
wciąż w napełniające myśl jej słowa księgarza. Ze słów tych snuła się długa
przędza złotych rojeń kobiety, matki. Móc wykonywać pracę miłą acz trudną,
podnoszącą ducha i odpowiadającą najgłębszym jego potrzebom, jakaż to
rozkosz! Zapracować przez kilka tygodni sześćset złotych co za bogactwo!
Gdy raz już zostanie taką bogatą, wielką panią, pierwszą rzeczą, jaką uczyni,
będzie przyjęcie jakiej uczciwej, niemłodej służącej, która by dzieci swoje
miała, a przynajmniej je lubiła, a więc dozorować mogła Jancię troskliwie,
rozsądnie. Potem... (tu Marta zapytała sama siebie, czy nie jest w rojeniach
swych zbyt śmiałą) potem opuści może tę nagą, zimną, ponurą izbę, w której
jej samej tak smutno, dziecku jej mieszkać tak niezdrowo, a wynajmie gdzie-
kolwiek, przy małej jakiej, lecz czystej, cichej ulicy dwa pokoiki ciepłe, suche,
słoneczne... Potem... jeżeli zdobędzie sobie imię dobrego tłumacza i wezwaną
zostanie tu i ówdzie, jeżeli te sześćset złotych, ta suma olbrzymia, po wiele
razy do rąk jej przyjdzie, poszuka nauczycieli języków i rysunków, uczyć się
będzie, o, uczyć się będzie dniami, nocami, bez odpoczynku, z zapałem i
cierpliwością, bo taką przecież być musi praca kobiety, krok za krokiem i o
własnych siłach... Potem... Jancia dorastać zacznie. Z jaką bacznością oko
matki śledzić będzie i odgadywać wrodzone jej zdolności, aby żadnej z nich
nie pozostawić odłogiem, ale z każdej, owszem, ukuć dla przyszłej kobiety
skarb dla ducha, zbroję do walki o życie... Nauka Janci, jej wykształcenie,
siła, szczęście i bezpieczeństwo przyszłości całej będzie owocem pracy jej
matki... Z jakimże spokojem zamykać ona będzie wtedy oczy swe do snu po-
krzepiającego, z jakąż rozkoszą otworzy je co rano, witając nowy dzień tru-
dów i obowiązku, lecz zarazem spokoju i zadowolenia! Z jakąż dumą wejdzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]