[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Ty mi zerżniesz dudy - dobrze... - rzekł mu chłopak zuchwale, ale poczekaj, zapamiętasz
se ty! Co masz za racyÄ™ do mnie - chy?
Kawka wysapał się, uspokoił, zapalił papierosa i jął chodzić po izdebce. Minęło tak
kilkanaÅ›cie minut. ChÅ‚opakowi wydaÅ‚o siÄ™, że «belfer» o jego obecnoÅ›ci zapomniaÅ‚, - wiÄ™c
rzekł:
- No - bić to bić - mali, a nie, to mię, panie, wypuszczaj!
Młody człowiek spojrzał na niego z za swych okularów i mruknął:
- Poczekaj, poczekaj, nic pilnego!...
Następnie zaczął przewracać Stosy swych książek i papierów. Czynił to bez ładu ł
porządku, ciskając tomy na prawo i lewo. Jędrek miał się na baczności i pilnie zważał na
każdy ruch pedagoga, przekonany, że ten lada moment wyrwie z dziury jakieś niewidzialne i
niesłychane narzędzie męki. Wzrok jego spoczywał w przelocie na klamce, szybach okna i
oszklonego wejścia, za którem mieścił się balkonik. Tymczasem Kawka wyciągnął z głębi
swych zbiorów duży atlas zoologiczny, pełen kolorowanych figur zwierząt, i położył go przed
chłopakiem na stole, mówiąc:
- Wez i obejrzy] sobie te obrazki.
Jędrek ani myślał patrzeć, gdyż wydało mu się, że posiadł sekret belfra.
- Jabym się, - rozumował, - zabawiał obrazikami, a onby mię, para, z tyłu w łeb tak
ćwieknął, żebym ani tchnął...
Belfer tymczasem defilował już po izbie, trzymając papierosa w ustach, książkę w ręku i
półgłosem mrucząc na pamięć słowa i frazesy angielskie, które mu tego dnia do nauki
wypadły. Znowu minął kwadrans czasu.
Jak tam prosięta w ziemniaki dworskie wlezą, zęby na mnie zaś nie było, bo ja tu nic nie
krzyw! - nagle wrzasnął mały więzień.
- Prosięta... a tak... No to niech będzie na mnie.
97
- A tak, to tak... - rzekł urwis obojętnie i z rezygnacją począł patrzeć na okno, pózniej na
piec, na stoi, na książki, na samego belfra, wreszcie na malowane żyrafy i nosorożce. Ostatnie
zaciekawiły go wkrótce tak bardzo, że patrzał na nie bez ruchu, jak cielę na malowane wrota.
- A i cóż toto za koń taki, mój Jezus kochany, - myślał, ogarnięty przez wszechmocny
podziw. - Chylośna to szyja u takiego gada...
Rozpalona ciekawość podniecała go do przewrócenia stronicy i objęcia sekretnem
wejrzeniem tego, co mieszczą karty następujące. Wypatrzył wreszcie chwilę, kiedy Kawka,
spacerując, plecami był do niego zwrócony, naślinił mocno palec i odwrócił cicho grubą
kartę. Stał na niej duży tygrys z ognistemi ślepiami.
- Chy, to ci kot! - krzyknął chłopak, zapominając o wszystkiem.
- To nie kot. Takie zwierzę nazywa się tygrys, - rzekł Paluszkiewicz, nie przerywając
swego mamrotania.
Teraz Jędrek, zaabsorbowany całkowicie, odkładał kartę za kartą aż do zmroku. Wtedy
dopiero Paluszkiewicz wypuścił go z mieszkania, obdarzywszy bardzo smacznem ciastkiem.
Prosięta istotnie wlazły w kartofle. Za powrotem do domu mały badacz fauny obcokrajowej,
wskutek nieścisłego strzeżenia okazów swojskiej, dostał od matki siarczyście po karku. Ani ta
kara, ani daleko sroższe, a spadające z fornalskiej ręki ojca, nie wpłynęły jednak na poprawę
obyczajów młodzieńca. Zbiesił się całkiem. Skoro tylko nadarzyła się chwila, rwał cichaczem
do byłego studenta na ciastka, na wykradanie mu z przed nosa tytoniu i na oglądanie
malowideł. Ostatnie rozwinęło się w nim niebawem w nałóg iście chłopski, dający się
wyrwać z ciała chyba pospołu z duszą.
Kawka sam nie wiedział, kiedy urwisa nauczył doskonale czytać, tak się to stało prędko.
Już w jesieni tegoż roku Jędrek zabazgrywał koślawemi figlasami grube kajety, w długie
wieczory zimowe ciągnął już ruskie, a latem następnego roku Paluszkiewicz jął przemyśliwać
o umieszczeniu wychowaÅ„ca w progimnazjum pyrzogÅ‚owskiem. Kilkoletni pobyt «na
kondzie» w rozmaitych PajÄ™czynach daÅ‚ mu sposobność, przy prowadzeniu życia maÅ‚o co
wykwintniejszego od wzorów, zostawionych przez mistrza Djogenesa, zgromadzenia kilkuset
rubli. Sam zapadał coraz głębiej i coraz szybciej na suchotki. Porzucił tedy kondycję, odwiózł
ulubieńca do Pyrzogłów, siłą prawie wydarłszy go rodzicom, którzy płakali za tem dzieckiem,
jak po zmarłym, oddał do klasy pierwszej, z góry wypłacił za niego koszta utrzymania na
niezbyt drogiej stancji, a sam zostaÅ‚ w temże miasteczku i żyÅ‚ z «kapitaÅ‚u». ChÅ‚opak najadÅ‚ siÄ™
cierpień i wstydu niemało, zanim jako tako przystał do poziomu pyrzogłowskiej kultury.
Dzięki korepetycjom opiekuna uczył się wybornie i z pochwałą przeszedł do klasy drugiej.
A opiekun tymczasem skapiał zupełnie. W maleńkiej izdebce, której okno wychodziło na
cuchnące żydowskie podwórze, defilował z kąta w kąt, ucząc się ciągle rożnych rzeczy,
niezbędnych mu do szerokiego studjowania psychologji. Podczas drugiego roku więcej
zresztą leżał na sienniku, niż łaził. Wtedy także zaczął przepisywać na czysto dzieło swego
życia, rozłożone w ruchomych kartkach, które zajmowały większą część pokoju. Pewne] nocy
jesiennej, nocy wichru i słoty, spoczął na zawsze przy tej robocie.
98
W Pyrzogłowach i wogóle na sąsiadującym z niemi świecie wiedziano jedynie, że był to i
umarł taki, co wcale nie chodził do kościoła. Z pogrzebem były pewne korowody, gdyż księża
tamtejsi nie chcieli zmarłego chować na cmentarzu katolickim. Dopiero w ostatniej chwili
zdecydowano się pokropić trumnę wodą święconą i odwiezć na mogiłki. Resztę swego
funduszu Paluszkiewicz wręczył był na kilka miesięcy przed śmiercią, utrzymującej stancję,
gdzie mieszkał Jędrzej Radek. Pani owa po zgonie filozofa, o ile mogła, zmniejszyła rozmiary
spadku, ale bądz co bądz Jędrek wytrzymał u niej aż do końca roku i przeszedł do klasy
trzeciej. Wtedy dał sobie rady. W progimnazjum pyrzogłowskiem lepsi uczniowie klasy
trzeciej i czwartej mieli prawo udzielania korepetycyj wstępniakom i pierwszakom. Zarabiali
niezle. Radek należaÅ‚ do «kowalów» gimnazjalnych i miaÅ‚ opinjÄ™ dobrego ucznia. Z trudem o
głodzie niemal i w srogiej poniewierce, przetrwał korepetycjami klasę trzecią, czwartą - i zdał
na patent. Był obyczaj w Pyrzogłowach, że większość uczniów biednych, z patentami
kończących, waliła wprost ze szkoły; - primo - do seminarjum na księży; secundo - na
oficerów do szkoły junkierskiej; tertio - do apteki. Radkowi prorokowali wszyscy stan księży:
chÅ‚opski syn, kowal, mumja egipska... Tymczasem on co innego miaÅ‚ w gÅ‚owie. Jemu «pan»
ukazał horyzont tak daleki w naukach i na świecie, że Radek na księdza nie miał żadnej
ochoty. Nie pojmował, co to jest uniwersytet, nie zdawał sobie sprawy z ogromu, nauk, ale
wiedział, że ten uniwersytet istnieje. Zresztą w duszy jego trwały, jak wiecznie żywe
stygmaty, słowa Paluszkiewicza takie nawet, których nie mógł zrozumieć w całej
rozciągłości, jak nieodwołalne prawa żyły rady, wskazówki i napomnienia. Wdzięczność dla
opiekuna stała się jak gdyby jednym więcej zmysłem, za którego pomocą badał i przebywał
świat. To, co inni otrzymali jako spadek po całym szeregu przodków ucywilizowanych, jako
wychowanie domowe, on miał od epanad. Tem żył i tem się krzepił w swej nędzy.
- Nauka jest, jak niezmierne morze... - mówił pan. - Im więcej jej pijesz, tem bardziej jesteś
spragniony. Kiedyś poznasz, jaka to jest rozkosz... Ucz się, co tylko jest sił w tobie, żeby jej
zakosztować!
Radek poprzysiągł sobie, że będzie się uczył naprzekór wszystkiemu, skoro pan tak przede
śmiercią kazał. Nic go zresztą do wsi nie nęciło. Pamiętał ciągle, każdym nerwem i jakby
[ Pobierz całość w formacie PDF ]