[ Pobierz całość w formacie PDF ]
3. Aenigma philosophicum. - Oprócz tego pozosta³o po nim 55 listów w Mangeti Bibl[iotheca] chem[ica] wydrukowane
pod tytu³em: Epistolae apographae bactenus inedite.
Nies³usznie przypisywano mu rozprawy:
De sale philosophorum i Lucerna salis philosophorum.
113
V. Trzy lata póxniej
Proszê was, st¹pajcie cicho aby nawet Slepy kret
kroków waszych nie s³ysza³.
Burza Szekspir
NIEPODOBNA NA KILKU æwiartkach papieru skreSliæ to, co przez d³ugie dnie i d³u¿sze
czasem godziny w duszy cz³owieka jak w kalejdoskopie siê zmienia. Z postêpem lat, pory
wieku postêpuj¹ po sobie, jak w naturze pod niebem, dnie pogodne przedzielaj¹ burze we-
wnêtrzne, bo gdzie¿ jest ten, kto by ci¹gle jednostajnie mia³ Swiat³e niebo mySlowe? Czas
tylko jeden, nieub³agany, nieodmienny, jednostajnie postêpuje.
W dziwacznej jednak sprzecznoSci, jak¹ czêsto umys³ ludzki przedstawia, najniestalszy, najzmien-
niejszy w ¿yciu cz³owiek, nieraz jednej mySli, która go ow³adnê³a, wierny do grobu z uporem siê
trzyma. W Sêdziwoju, którego uczucia niegdyS jak ruchome piaski za lada wiatrem siê zmienia³y,
pozosta³a jedna tylko namiêtnoSæ nauki, jakby ogniem wszelkich innych uczuæ ¿ywiona.
Jeszcze nie minê³o trzy lata od Slubu jego z Armini¹, a zerwa³ ju¿ wszystkie pêta przymusu.
We dnie krótkie chwile poSwiêca³ spoczynkowi, resztê czasu i noc ca³¹ przepêdza³ w pracow-
ni alchemicznej. ¯ona jego podobnie¿ bezsennie czas trawi³a w oknach domu, wlepione trzy-
maj¹c oczy w z³owrogie Swiat³o migaj¹ce w pracowni, a spokojnoSæ jej ulata³a jak dym i iskry
z komina sypi¹ce siê.
Sêdziwoj, g³uchy na otaczaj¹cy go Swiat, nie spostrzega³ nikn¹cego zdrowia i g³êbokich Sla-
dów ³ez na twarzy ¿ony.
Towarzystwo jego sk³adali czasem wêdrowni alchemicy, licznie go odwiedzaj¹cy, i przed tymi
tai³ siê ze swoimi doSwiadczeniami i niewiadomoSci¹.
Zreszt¹, wierny Jan zastêpowa³ go we wszystkim, co siê tyczy³o materialnej strony jego ¿ycia.
Przywi¹zany s³uga, instynktowo odgaduj¹cy chêci pana, sta³ siê jakby rêk¹ lub innym, bez-
poSrednio z wol¹ alchemika zwi¹zanym, niemySl¹cym narzêdziem.
Czego szalony zbytek, marnotrawstwo, ledwo dawniej w kilku latach dokaza³o, to teraz do-
Swiadczenia w jednej chwili po¿era³y.
Nieprzeliczone bogactwa, jakie Kosmopolita zostawi³ Arminii, zawarte w zapasie kamienia
mêdrców, Sêdziwoj trwoni³ na doSwiadczenia, sil¹c siê chemicznie rozebraæ i dojSæ sk³adu
tego cudownego proszku. Ka¿da okruszyna kamienia mêdrców by³a dla niego skarbem, lecz
tylko o tyle, o ile rozumia³, i¿ mu siê uda j¹ rozebraæ. Coraz mno¿¹c, wynajduj¹c nowe do-
Swiadczenia i próby, ³udzi³ siê namiêtn¹ nadziej¹, jak gracz ow³adniêty sza³em, który w cza-
sie [gry] gotów duszê stawiæ na kartê i nie wierzy, i¿ mo¿e j¹ przegraæ.
Sknerstwo nieopisane ujê³o go w swe szpony. Targowa³ siê uporczywie z ¿on¹, ze s³u¿¹cym,
gdy sz³o o poSwiêcenie na nieodbite potrzeby ¿ycia trochê z³ota, które w ogniu i kwasach
114
chemicznych pe³n¹ rêk¹ niweczy³. ¯ona Sêdziwoja nie dba³a o z³oto, nie dba³a o nêdzê, ale
tylko dla siebie, bo gdy wspomnia³a los czekaj¹cy ich syna, wtedy by³a blisk¹ rozpaczy.
W czasie jesieni, w rocznicê urodzin dzieciêcia, Arminia postanowi³a, pomimo tyle razy po-
wtarzanego odzywania siê, silnie uderzyæ umys³ mê¿a i jeszcze raz zaklinaæ go o powrót do
Swiata, powrót do mi³oSci. Niepamiêtna, i¿ sama doSwiadczy³a, ¿e uczuciom nie mo¿na roz-
kazywaæ, gdy raz ulec¹, nikt ich nie zdo³a wróciæ do pierwszej mocy.
Z niecierpliwoSci¹ oczekiwa³a pocz¹tku dnia wygl¹daj¹c co chwila rych³o zgaSnie krwawy
p³omieñ Swiec¹cy w laboratorium. M¹¿ jej trzeci¹ noc ju¿ tam przepêdza³ nie powracaj¹c do
domu. Zorza zwiastowa³a wschód s³oñca, ptaki radoSnie siê odzywa³y, natura ca³a weso³o
budzi³a siê, tylko w duszy Arminii smutek na ten widok powiêksza³ siê. Nie mog¹c wytrzy-
maæ udrêczenia, wzi¹wszy dzieciê na rêce uda³a siê do pracowni.
Przestêpuj¹c próg nienawistnej komnaty, w której z k³êbami dymu szczêScie jej ulatywa³o,
mySla³a, i¿ idzie po wyrok Smierci, tuli³a do ³ona syna, jakby uScisk matki móg³ go ochroniæ
od zguby.
Otworzy³a drzwi, cichoSæ panuj¹ca wewn¹trz przerazi³a j¹.
M¹¿ jej, schylony przy stole nad ksiêgami, przypatrywa³ siê naprzeciw lampy naczyniu
szklannemu dziwacznego kszta³tu, nape³nionemu p³ynem ciemnego koloru. S³uga, przy ogniu
pieca chemicznego tak¿e zamySlony, nie spostrzeg³ wejScia ¿ony swego pana.
Arminia lekko dotknê³a siê ramienia Sêdziwoja, ale ten nie unosz¹c g³owy mówi³ do siebie
przyt³umionym g³osem:
- DwieScie jeden dni i nocy tak uci¹¿liwej pracy dziS koñczy siê! Wielki Walentynie, twój
geniusz o¿ywia alkahest. Jutrzenka wszechw³adnego s³oñca wschodzi nad tajemn¹ tynktur¹ -
dzisiejszy dzieñ powinien oSwieciæ wskrzeszenie potêgi Trysmegista!
- Mê¿u mój! - odezwa³a siê z trwog¹ Arminia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]