[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Uff odetchnąłem głęboko. Nadzwyczajne. Ależ pan ryzykował, szeryfie.
Et tam, nie było to największe ryzyko w moim życiu. Powtarzam: nie ma o czym mówić.
Wciąż dalej
Siady były tak widoczne, że ślepy by je rozpoznał. Czarna Puma nawet nie usiłował ich
zacierać. W jego przecież mniemaniu nic mu nie mogło zagrażać, a nie chciał tracić czasu, tak
mu było pilno zagarnąć stada Czarnych Stóp.
Trop wiódł ku południowemu zachodowi. Ciągnął się długą, falistą linią wydeptanych traw,
nad którymi powoli opadały poranne mgły. Dziwne to widowisko, gdy szara, wilgotna pajęczyna
gęstnieje coraz bardziej i osiada coraz niżej, ścieląc się długimi smugami wśród traw i zwiastując
pogodę.
Poczęły przygasać czerwone zorze przedranne, przekreślające niebo na kształt wysokich,
smukłych kolumn. Wówczas ukazała się krawędz słońca. Zerwał się wiatr i cała preria
rozfalowała się w szmaragdowe morze.
Tego dnia przed południem trafiliśmy na pierwsze, opuszczone obozowisko. Czarna Puma,
wyjechawszy nocą, dopiero gdzieś nad ranem pozwolił wypocząć ludziom i koniom.
Czerwona Chmura dokładnie zbadał otoczenie i kiedy siedzieliśmy wokół ogniska,
powiedział:
Czarna Puma jest jak niecierpliwe dziecko. Jechał przez noc, kiedy w ciemnościach nie
można posuwać się szybko. Teraz, w dzień, będzie musiał dać odpocząć koniom.. Co zyskał
przy księżycu, straci w słońcu.
Istotnie, dlaczego nie czekał do wschodu, tylko tak nagle opuścił Złą Dolinę? I kto
poinformował go o miejscu, w którym pasło się stado?
Scott, uciekając przed nami, mógł co prawda trafić na ślady bydła. Ale mogli tego dokonać
przypadkowo i ludzie Pumy.
Po trzygodzinnym odpoczynku, dobrze już po południu, ruszyliśmy w dalszą drogę. Trawy
poczęły rzednąć. Zamiast kołyszącego się dywanu zieleni, roztrącanego przez konie, coraz
częściej ukazywały się gołe placki piasku, porosłe łodygami chwastów o brunatnej barwie, o
liściach szorstkich, nieprzyjemnych w dotyku. Trawożerne zwierzęta unikają tych okolic. Preria
wbrew mniemaniu osób znających ją tylko z opisów nie jest bynajmniej jednolitym,
trawiastym stepem. Obfituje w części nieurodzajne, na poły bezwodne pustynie, wśród których
zginąć może z pragnienia lub głodu samotny jezdziec razem ze swym koniem.
Preria, zwłaszcza kanadyjska, nie jest również gładką płaszczyzną. Przecina ją duża ilość
parowów, którymi płyną strumienie ze wschodnich stoków Gór Skalistych. Szerokie doliny,
wypłukane przez wody, porosłe są dokoła drzewami dającymi schronienie licznej zwierzynie.
Poza pumą lwem amerykańskim niedzwiedziem szarym (grizzly), czarnym i brunatnym,
żyjącym przeważnie w górach lub na przedgórzu, mieszkają tu antylopy, kujoty, dzikie króliki,
borsuki, świstaki, gdzieniegdzie bobry i mnóstwo mniejszych gryzoni. Tu wreszcie, na nizinach,
natrafić można na ostatnie stada mustangów i ginące bizony.
Przebywszy piaszczystą połać trafiliśmy na szmat jeszcze bardziej jałowego gruntu jakiś
kamienisty upłaz, zupełnie jak w górach. Potężne powodzie przez wieki musiały tu nanieść
mnóstwo skalnych odłamków z dalekich gór. Nie rosło nic poza kłującymi ostami. Sądzę, że
jeśli nawet biali osadnicy zamienią prerię w setki tysięcy gospodarstw, na zawsze pozostaną nie
zaludnione te jałowe tereny, wielkością sięgające niekiedy powierzchni wielu europejskich
krajów. Tak rozległa jest preria!
Na kamiennej pustyni nie chcieliśmy popasać. Popędzaliśmy konie. Trzaskały kopyta sypiąc
iskry po głazach, aż raptownie urwało się kamieniste rozsypisko i moim zdumionym oczom
ukazał się wspaniały, kwietny dywan ginący hen, aż za horyzontem. Wrażenie było tak silne, że
zatrzymałem konia.
Białe, czerwone, niebieskie, żółte, fioletowe barwy, nieskończona gama kolorów i odcieni
ścieliła się u końskich nóg. Preria kwitła tu swą wiosenną wspaniałością. Wciągałem w płuca
aromatyczny zapach. Nad kielichami kwiatów buczały wielkie trzmiele, bąki, osy i dzikie
pszczoły ulatujące ze swą zdobyczą ku ukrytym gniazdom. Obrazu dopełnił widok drobnego
stadka czworonogów, jakie zerwało się spośród wysokich traw i przemknęło przed nami z
głuchym łomotem racic. Antylopy. Nie mieliśmy jednak czasu na polowanie.
W takiej okolicy zatrzymaliśmy się wieczorem na drugi nocny postój. Skłoniło nas do tego
poza zapadającym zmrokiem napotkane wzgórze, porośnięte liściastym starodrzewem,
przeważnie klonami i bukami, pozwalające na daleką obserwację terenu, no i niezbędna dla
wszystkich woda. Mała rzeczułka opływała wzniesienie z trzech stron. Trop ciągnący się przed
nami omijał je, przekraczał koryto rzeczki i ginął w dali.
Na polecenie Czerwonej Chmury jeden z wojowników wdrapał się na czubek samotnego
buku. Nie dostrzegł jednak nikogo na bezkresnej równinie.
Nazajutrz, jeszcze o szarej godzinie, byliśmy gotowi do drogi. Dzień zapowiadał się upalnie,
duszny i bezwietrzny. Czerwona Chmura raz po raz spoglądał w niebo i chociaż na jego twarzy
nie można było odczytać nawet śladu niepokoju, całe zachowanie świadczyło o tym, iż
spodziewa się jakiegoś, niebezpieczeństwa. Zwróciłem na to uwagę Karolowi.
Grozi nam burza albo coś jeszcze gorszego.
Co?
Jeszcze nie wiem: huragan, trąba powietrzna? Na tych terenach zdarzają się od czasu do
czasu takie zjawiska. Ale za wcześnie prorokować.
Po godzinnej jezdzie wzeszło słońce. Zwieciło czerwono, nienormalnym, palącym blaskiem.
Szeryf wyjaśnił, iż przyczyną tej barwy są drobne zawiesiny rudych pyłów. Gdzieś za nami
kotłował się wicher, a te niedostrzegalne pyły to jego forpoczty. Uczyniło się jeszcze bardziej
duszno. Widziałem, jak powietrze drży, choć żaden powiew nie marszczył powierzchni prerii. Po
kilku minutach byłem mokry od potu, a kark mego konia począł błyszczeć wilgocią.
Czerwona Chmura uniósł rękę, potem coś krzyknął. Karol, jadący tuż za nim, odwrócił się i
zawołał:
Prędzej!
Zmusiłem wierzchowca do galopu. Ale nawet w biegu twarzy mej nie musnął ani jeden
powiew. Preria buchała żarem rozpalonego pieca. Gdy konie poczęły pokrywać się płatami
piany, czarownik zwolnił tempo. Po dalszych dwu chyba milach czoło naszej kawalkady stanęło.
Ujrzałem, jak Czerwona Chmura zeskakuje z siodła, bierze konia za uzdę i powoli zapada się
wśród łodyg traw. Wyglądało to na sztuczkę magiczną. W rzeczywistości płaszczyzna prerii
urywała się w tym miejscu raptownie, spadając stromym zboczem aż ku zarośniętej krzewami
dolinie.
Sprowadziliśmy wierzchowce na sam dół, zdjęliśmy z nich siodła i juki. Ale zwierzęta,
zamiast paść się wśród traw, zbiły się w gromadkę i wyciągając ku górze głowy tuliły uszy i biły
kopytami w ziemię. Po chwili część z nich pokładła się wśród krzewów.
Mustangi czują, że zbliża się serce wiatru powiedział Czerwona Chmura.
Co to jest serce wiatru ? zagadnąłem.
Trąba powietrzna wyjaśnił szeryf. Byłem świadkiem takiej sztuczki w Minnesocie.
Chodz pan, doktorze, popatrzymy.
Wdrapaliśmy się po zboczu i legli na samym skraju parowu. Po chwili przyłączył się do nas
[ Pobierz całość w formacie PDF ]