[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niej zadzwonić od ciebie?
Na parę minut Qwilleran zniknął na zapleczu. Polly, zagadnięta o kwiaty, nie miała
żadnych wątpliwości:
- Lilie! Naturalnie, że lilie! Mają olbrzymie kwiaty, z krótkimi łodygami wyglądają
naprawdę uroczo! No i co może najważniejsze, można je kupić we wszystkich kolorach tęczy.
Ale kolor lilii dobiera się do sukni panny młodej i druhny... Wiedziałeś o tym wcześniej?
- Na Boga, nie! - A pózniej błagalnym tonem dodał: - Czy mogłabyś sama zadzwonić
do Janice i Sharon MacGillivray i dowiedzieć się o te suknie?
- Chętnie. Przy okazji sama będę wiedziała, w co się ubrać.
Qwilleran wrócił do Dingwalla i oświadczył:
- Okazało się, że to bardziej skomplikowane, niż sądziłem. Kwiaciarka dostarczy ci
kwiaty w sobotę rano.
Całą drogę do domu Qwilleran rozmyślał nad tematem wtorkowego felietonu. Powinien być
oryginalny, zajmujący, prowokujący do myślenia, czyniący czytelników lepszymi, a co
najważniejsze - łatwy do napisania. Ale nic mu nie przychodziło do głowy. To oznaczało, że
czas na kolejną recenzję.
- Książka! - krzyknął, wparowując do składu. Koko błyskawicznie wskoczył na półkę
i zrzucił cieniutką książeczkę, najświeższy zakup Qwillerana, której autorem był Lewis
Caroll. Niestety zarówno kot, jak i człowiek nie byli w stanie docenić jej uroku i dlatego z
miejsca powędrowała ona na najwyższą półkę. Dlaczego więc Koko znowu do niej wracał? A
przecież ten wszechstronnie utalentowany kocur nic nigdy nie robił bez celu.
Qwilleran zapakował do torby koty, przekąskę i Polowanie na %7łmirłacza w
papierowej okładce.
- Zwieże powietrze dobrze nam zrobi - westchnął i z całym ekwipunkiem
pomaszerował do altany.
Rozsiadł się tam na swoim ulubionym fotelu i zapadł w krótką drzemkę. Po nocnych
koszmarach czuł się niewyspany i potrzebował trochę odpoczynku.
Ale po paru minutach obudziła go istna kakofonia, której sprawcą był jak zwykle
Koko. W krzakach należących do ptasiego ogrodu panowało poruszenie. Wkrótce
wymaszerowały stamtąd znajome ptaki: z wężowatymi szyjami, czerwonym podgardlem i
patykowatymi nogami.
Ale na tym nie koniec. W ślad za nimi podążyło piętnaście filigranowych replik
wielkości zaledwie kilkunastu centymetrów. Wszyscy obserwatorzy zgromadzeni w altance
osłupieli z wrażenia. Wkrótce ptaki znowu znikły w zaroślach, a wraz z nimi ich małe klony.
Pod wrażeniem tego, co zobaczył, Qwilleran chwycił za słuchawkę telefonu i wykręcił
numer Gary'ego.
- Widziałem u ciebie na tablicy ogłoszenie o jakimś indyczym spędzie. Co to za
impreza?
- Comiesięczne spotkanie klubu łowieckiego. Zapraszają różnych prelegentów z
Minnesoty. Będą mówić o dzikich indykach. Wstęp wolny. Jeśli chcesz wpaść jutro o
siódmej, to zapraszamy. Interesujesz się dzikimi indykami?
- Właściwie nie. Tylko tak pytam.
Rozdział jedenasty
Qwilleran przybył do Hotel Booze na długo przed wykładem o indykach, chcąc przedtem w
spokoju zjeść kanapkę i wypić kawę. Na zebranie, które odbywało się w sali konferencyjnej,
chciał się wślizgnąć niepostrzeżenie na samym początku prelekcji. Niestety, jego obecność na
imprezach zawsze skupiała powszechną uwagę. Był dziennikarzem i jego pióro często
bezlitośnie piętnowało prowincjonalne śmiesznostki.
Podniecony tłum kłębił się w lobby, czekając na otwarcie drzwi do sali
konferencyjnej. Ustawiono tam blisko sto krzeseł. Prócz tego było też mnóstwo miejsc
stojących.
Qwilleran wszedł na końcu i stanął przy drzwiach, bynajmniej nie ze strachu przed
pożarem (choć taka myśl na moment zagościła w jego głowie), ale by w każdej chwili móc
opuścić salę.
Gdy wreszcie zajęto miejsca, hałas jeszcze się wzmógł. Dyskutowano, szeptano, a
nawet wrzeszczano. Wreszcie z wielu gardeł rozległ się ekstatyczny krzyk:
- Jest! Nareszcie przybył! Harry!
Atletycznie zbudowany mężczyzna w średnim wielu szybkim krokiem przemierzył
salę i wskoczył na podwyższenie.
- Witam serdecznie, najdrożsi przyjaciele! Gdyż wszyscy przyjaciele dzikiej przyrody
są również moimi przyjaciółmi!
(Głośny aplauz).
Zgaszono światła, a na olbrzymim ekranie w tle prelegenta pojawiło się zdjęcie
długonogiego ptaszyska z czerwonym podgardlem i wybałuszonymi oczyma.
- To dziwne stworzenie, które tu za mną widzicie, to właśnie dziki indyk. Kiedy
ojcowie założyciele dotarli do naszej pięknej ziemi, były tu całe stada tych szlachetnych
ptaków. Dzisiaj jest ich także sporo, choć, jak słyszałem, nie tutaj. Benjamin Franklin
sugerował, że indyk powinien stać się naszym symbolem narodowym. Myślę, że tym razem
nasz staruszek Franklin robił sobie jaja. Trudno sobie wyobrazić kraj, którego mieszkańcy
obżeraliby się symbolem narodowym. W wielu stanach Ameryki dzikiego indyka nadal
uważa się za cenne trofeum myśliwskie, ale tylko tam, gdzie żyją ich jeszcze setki tysięcy.
Specjalne ustawy mówią, kiedy zaczyna się sezon polowań, z jakiej broni można do nich
strzelać, a nawet jak je wabić. Dlatego chciałem dziś rzec wam, moi przyjaciele, parę słów o
tym wspaniałym ptaku. Większość z was, podobnie jak ja, to zapewne bardziej miłośnicy
natury niż myśliwi. Więc pod tym kątem właśnie chciałem spojrzeć na dzikie indyki. Czy
widzieliście kiedyś równie pokracznego ptaka? Spójrzcie na szyję! Jest za długa. A głowa za
mała. Oczy ogromne! A tułów bez zachowania elementarnej proporcji. Na komisji wojskowej
przepadłby z kretesem. (Zmiech). Mimo wszystko przyznacie, że ma mnóstwo seksapilu.
Zwiadczy o tym choćby jego cholerna płodność. Samice znoszą zwykle piętnaście jaj! To, co
się z nich wykluwa, nazywamy kurczakami.
Pózniej prelegent sięgnął do danych statystycznych, co jeszcze bardziej umocniło jego
autorytet w oczach zahipnotyzowanej publiczności.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]