[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Tato, nigdy nie zamierzasz mnie nazywać Joyce?
- O czym ty mówisz? Przecież to twoje imię.
Spoglądam na niego zaskoczona.
- Nie zauważyłeś, że ciągle mówisz do mnie Gracie? Wygląda na zdumionego, ale nie odpowiada, po prostu
kontynuuje wędrówkę. W górę, w dół, w dół i w górę.
- Dam ci piątaka za każdy raz, kiedy nazwiesz mnie Joyce.
- Umowa stoi, Joyce, Joyce, Joyce. Och, jakże ja cię kocham, Joyce - chichocze. - To już dwadzieścia! - Trąca mnie łokciem. - Tak po prawdzie nie
zauważyłem, że mówię do ciebie Gracie. Postaram się uważać - dodaje serio.
- Dzięki.
- Bardzo mi ją przypominasz, wiesz?
- Ach, tato, naprawdę? - Jestem wzruszona. Czuję, że oczy szczypią mnie od łez. Nigdy przedtem tego nie mówił. W jaki sposób?
- Macie taki sam mały zadarty nosek, jak świnka.
Wywracam oczami.
- Nie rozumiem, dlaczego się oddalamy od Trinity College. Czy to nie tam właśnie chciałaś pójść?
- Tak, ale autobus wycieczkowy odjeżdża z parku Stephen's Green. Wstąpimy do college'u w czasie zwiedzania. Poza tym w tej chwili nie chcę tam iść.
- Dlaczego?
- Jest pora lunchu.
- Ach, no tak. Księga z Kells robi sobie godzinną przerwę, prawda? - Tata wywraca oczami. - Bułka z szynką termos z herbatką a po zjedzeniu wskakuje z
powrotem na wystawę, świeżuchna jak wiosenny deszcz. Uważasz, że tak właśnie się dzieje? Bo inaczej nie ma to dla mnie sensu.
- A dla mnie ma.
Nie wiem dlaczego, ale naprawdę czuję, że zmierzam w dobrym kierunku. Mój wewnętrzny kompas mi to podpowiada.
Justin wybiega przez bramę Trinity College i rusza w stronę Grafton Street. Lunch z Sarą. Ucisza wewnętrzny głos podpowiadający mu, żeby odwołać
spotkanie. Daj jej szansę. Daj sobie szansę. Musi spróbować, odnalezć twardy grunt, stanąć na nogi. Musi pamiętać, że spotkania z innymi kobietami nie
będą takie, jak pierwsza chwila, kiedy dostrzegł Jennifer. Aomotanie serca, które wprawiło całe jego ciało w drżenie, łaskotanie w żołądku i pod skórą.
Przypomniał sobie, jak się czuł na randce z Sarą. Nic z tych rzeczy. Nic, poza zadowoleniem, że uznała go za atrakcyjnego, i radością, że znów powrócił
do świata randek. Wiele emocji a propos Sary i całej tej sytuacji, ale żadnych uczuć do niej. Już bardziej zareagował na tę kobietę w salonie fryzjerskim
kilka tygodni temu. Znacząca obserwacja. Daj jej szansę. Daj sobie szansę.
Grafton Street jest zatłoczona w porze lunchu, zupełnie jakby otwarto bramy dublińskiego zoo i wypuszczono stamtąd wszystkie zwierzęta,
szczęśliwe, że mogą się na godzinkę wyrwać z klatek. Justin skończył już dzisiaj pracę. Wygłosił na seminarium wykład na temat, w którym się
specjalizował: Miedz i płótna, 1575-1775". Prawdziwy hit wśród studentów trzeciego roku, którzy zdecydowali się słuchać właśnie jego.
Wie, że spózni się na spotkanie z Sarą. Usiłuje przejść w trucht, ale całe ciało boli go z przetrenowania. Z niechęcią przyznaje, że ostrzeżenia Ala
były słuszne. Utyka więc za dwojgiem najpowolniejszych, wydaje się, ludzi na całej ulicy. Chce ich wyminąć, ale po obu stronach przesuwa się gęsty tłum
ludzi, nie pozwalając mu zmienić toru. Zwalnia zniecierpliwiony, dostosowując się do tempa dwójki przed nim. Jedno z nich śpiewa radośnie, kiwając się
na boki.
Pijany o tej porze! Doprawdy!
Tata nie spieszy się, wędrując Grafton Street, zupełnie jakby miał czas. Pewnie zresztą to prawda, chociaż młodsza osoba postrzegałaby to zupełnie
inaczej. Czasem zatrzymuje się, wskazuje na różne rzeczy, przyłącza się do gapiów oglądających występy uliczne, a kiedy ruszamy dalej, powoduje
zamieszanie niczym kamień w strumieniu. Ludzie muszą go omijać. Jest przeszkodą zupełnie tego nieświadomą. Zpiewa, kiedy poruszamy się w górę i w
dół, w dół i w górę:
Grafton Street to baśniowy świat Tu w powietrzu wisi czas
Oczy kobiet lśnią diamentami W ich włosach złoty pył się czai Jeżeli mi nie wierzysz
Spotkajmy się przy wieży
W słoneczny dubliński dzień
I Spogląda na mnie i uśmiecha się radośnie. Zpiewa piosenkę od początku, zapominając części słów, wypełniając pustkę mruczeniem.
Podczas najpracowitszych dni w mojej agencji dwadzieścia cztery godziny zdawały się nie wystarczać. Teraz mam odruch, żeby wyciągnąć ręce w
górę, aby złapać sekundy i minuty, powstrzymać ich przemijanie. Niczym mała dziewczynka chwytająca bańki mydlane. Nie można zatrzymać czasu, ale
tacie jakoś się to udaje. Zawsze się zastanawiałam, jakim cudem wypełnia swoje chwile. Zupełnie jakby moje otwieranie drzwi i rozmowy o słonecznych
kątach, centralnym ogrzewaniu oraz przepastnych szafach były warte znacznie więcej niż jego krzątanina. Tak naprawdę wszyscy kręcimy się bez celu,
wypełniając czas, który nam przeznaczono tu, na ziemi. Po prostu lubimy się czuć lepsi, tworząc listy ważnych spraw.
A więc to właśnie robi człowiek, kiedy życie zwalnia tempo i kolejne minuty wydają się dłuższe, niż były wcześniej? Przestaje się spieszyć. Oddycha
powoli. Otwiera oczy nieco szerzej i spogląda na świat, poznaje go. Przypomina sobie stare historie, ludzi, czasy i chwile, które już odeszły. Pozwala, aby
to, co widzi, przypomniało mu o czymś. Rozmawia o tych sprawach. Zatrzymuje się i zwraca uwagę na różne rzeczy, które zaczynają dla niego nabierać
ważności. Znajduje odpowiedzi do wczorajszych krzyżówek. Zwalnia tempo. Przestaje dążyć do zrobienia wszystkiego teraz, natychmiast. Spowalnia
ludzi idących za tobą, czuje, jak niecierpliwie następują mu na pięty, ale utrzymuje swoją prędkość. Nie pozwala nikomu dyktować, jak szybko ma iść
przez życie.
Chociaż z drugiej strony, jeżeli ten człowiek za mną jeszcze raz kopnie mnie w piętę...
Słońce świeci tak jasno, że trudno mi patrzeć przed siebie. Zupełnie jakby przysiadło na krańcu Grafton Street, kula do gry w kręgle, gotowa przewrócić
nas wszystkich. Wreszcie zbliżamy się do końca ulicy. Nadchodzi moment wyrwania się z ludzkiego strumienia. Tata zatrzymuje się nagle, oczarowany
występem ulicznego mima. Ponieważ trzymam go za rękę, sama również muszę nagle stanąć. Człowiek idący tuż za mną wpada na mnie. Czuję ból.
Ostatnie mocne nastąpienie na pięty. Dość tego.
- Hej! - odwracam się. - Proszę uważać.
Mężczyzna mruczy coś i oddala się szybkim krokiem.
- Niech pani sama uważa - rzuca przez ramię z amerykańskim akcentem.
Chcę znowu coś do niego krzyknąć, ale powstrzymuje mnie dzwięk jego głosu.
- Spójrz na to - zachwyca się tata, obserwując mima uwięzionego w niewidzialnej klatce. - Czy powinienem mu dać niewidzialny klucz, żeby mógł się
wydostać z tego pudła? Zmieje się. - To by było zabawne, nie uważasz, kochanie?
- Nie, tato. - Spoglądam za moją uliczną nemezis, usiłując sobie przypomnieć, skąd znam ten głos.
- Wiesz, że De Valera uciekł z więzienia za pomocą klucza, który przemycono w torcie urodzinowym? Ktoś powinien opowiedzieć tę historię temu artyście.
No dobrze, gdzie
teraz? - Rozgląda się. Odchodzi w innym kierunku, przez
sam środek parady Hare Krishna, oczywiście zupełnie tego
nie zauważając.
Mężczyzna w piaskowej budrysówce odwraca się i rzuca
mi ostatnie nieprzyjazne spojrzenie, zanim rusza dalej w pośpiechu.
Nadal się na niego gapię. Gdyby tak odwrócić to skrzywienie ust. Uśmiech. Znajomy.
- Gracie, tutaj się kupuje bilety. Znalazłem kasę! - krzyczy tata.
- Zaczekaj chwilę. - Spoglądam na oddalającego się mężczyznę w budrysówce. Odwróć się jeszcze raz, pokaż mi swoją twarz, błagam.
- Kupię nam bilety, dobrze?
- Dobrze, tato. - Nie spuszczam wzroku z nieznajomego.
Nie mogę, nie potrafię oderwać od niego wzroku. Rzucam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]