[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wychowawcy dokładnych wskazówek, jak ma się wobec Jego Wysokości
zachować.
— Rozumie pan, drogi baronie, że nie chciałbym za żadną cenę zrobić
na księciu złego wrażenia, bo mówiąc między nami, jest prawie pewne, że
książę chce się starać o rękę mojej córki — zwierzył się swemu
sekretarzowi, przed wizytą księcia.
Słowa te mocno poruszyły barona Oldenaua. Poczuł ukłucie w sercu. Z
roztargnieniem dał starszemu panu jeszcze kilka wskazówek. Pan
Hartmann nerwowo poprawił kamizelkę, wyprostował się dumnie i
powtórzył maksymy, które wpoił mu wychowawca:
— Tak, tak... Jego Wysokość w trzeciej osobie. I nie zachowywać się
służalczo, tylko spokojnie i godnie jak wobec każdego innego gościa. Nie
wolno mi zapominać, że książę jest młody, a ja o wiele starszy od niego.
Mam mu się ukłonić i poprosić, by usiadł.
Baron przyglądał mu się dziwnym wzrokiem.
— Wszystko będzie dobrze, proszę pana. Najważniejsze, by pan nie
stracił pewności siebie i nie denerwował się. Książę to też człowiek; nie
ma najmniejszego powodu, by wizyta księcia Nordheima wprawiała pana
w stan podniecenia. Proszę go traktować jak pierwszego lepszego gościa.
Tylko proszę nie zapominać o tytule.
Pan Hartmann skinął głową i oddalił się spiesznie.
Baron Oldenau patrzył za nim niewidzącymi oczyma. Zacisnął mocno
zęby. A więc książę Nordheim! Żeby ona chociaż wiedziała, co to za
człowiek, za którego ma wyjść za mąż — myślał.
Znał dobrze księcia Edgara Nordheima. Jakiś czas temu książę
przebywał przez kilka tygodni w jego dawnym garnizonie i bywał gościem
w pułku. Opowiadano sobie o nim skandaliczne historie, a baron osobiście
widywał księcia w tak niechlubnych sytuacjach, że napełniło go to
wstrętem do młodego rozpustnika. Wreszcie, zostawiwszy po sobie górę
nie spłaconych długów, książę znikł mu z pola widzenia; udał się do
Berlina. I oto znów staje na drodze jego życia — tym razem jako
konkurent do ręki młodej milionerki.
Baron chodził niespokojnie po swoich pokojach. Był niezdolny do
pracy. Wyraźniej niż zwykle uświadamiał sobie, że jego uczucia do panny
Hartmann pozbawiają go spokoju ducha. Burzył się wewnętrznie na myśl,
że ona mogłaby zostać żoną tego człowieka, który pod osłoną książęcego
tytułu wiódł rozpustne życie na koszt swych wierzycieli.
Czyż nie było jego obowiązkiem ostrzec pana Hartmanna, uświadomić
mu, jakiemu to człowiekowi chce zawierzyć własną córkę tylko dlatego,
że ten nosi książęcy tytuł? — pytał sam siebie i odpowiadał sobie
przecząco na to pytanie. Nie, nie było to jego obowiązkiem ani też nie
miał prawa wtrącać się. Był w tym domu podwładnym gospodarza i
mógłby wypowiedzieć się na ten temat tylko wtedy, gdyby go spytano o
zdanie. A kto wie, może i wtedy musiałby milczeć? Wszak gdyby
próbował ostrzec pana Hartmanna, powiedziano by mu: nie wsadzaj pan
nosa do cudzego prosa!
Wreszcie, zaciskając zęby aż do bólu, baron usiadł przy biurku, by
załatwić zleconą mu korespondencję. Ale oczyma duszy widział
uśmiechniętą twarzyczkę Margot. Czy naprawdę mam przyglądać się
spokojnie, jak oddają ją w łapy tego utytułowanego rozpustnika? —
myślał.
— Ach, ileż dałbym za prawo ostrzeżenia jej!
Baron Golcyn nosił się z afektowaną elegancją, pozując na młodzie-
niaszka. Włosy miał uczernione, ubierał się z przesadną elegancją, nosił
monokl, starannie trefił włosy i brodę. Jego zachowanie było o ton
uprzejmiejsze i przymilniejsze niż wypadało. Nikt nie miał pojęcia, z
czego żyje, nikt też nie utrzymywał z nim bliższych więzi. Ale też nie
unikano go ostentacyjnie, by go nie drażnić. Zbyt wiele wiedział; był
prawdziwym mistrzem w śledzeniu drażliwych tajemnic i wykorzys-
tywaniu swej wiedzy w dogodnych okolicznościach. Wtajemniczeni
wiedzieli, że kojarzy małżeństwa w wyższych sferach i trudni się innymi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]