[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bólu... Jedynie świadomość, że jezdzcy i smoki przeżywają to samo na co dzień bez szkody
dla zdrowia, powstrzymywała mnie od krzyku. Kiedy poczułam, że się duszę, oblało mnie
ponownie światło słoneczne. Arith z właściwym smokom nieomylnym instynktem zaniósł nas
do miejsca przeznaczenia. A potem zapomniałam o wszystkim.
Nigdy nie byłam w Warowni Ruatha, ale Suriana przysyłała mi mnóstwo rysunków
domostwa wraz z przyległościami. Ogromna Warownia, wykuta w skalnym zboczu, nie
zmieniła się, ale w jakiś sposób różniła się zupełnie od tej, którą znałam z opisów. Suriana
opowiadała mi o miłej atmosferze, o gościnności i serdeczności mieszkańców. Jakże to było
różne od sztywnej, chłodnej maniery przyjętej w Warowni Fort. Przyjaciółka opisywała
ciągły ruch, łąki, równiny, po których uganiali się jezdzcy na biegoniach, malownicze pola
ciągnące się aż do rzeki. Nie dożyła czasu, aby ujrzeć na własne oczy kopce grobowe, krąg
poczerniałej ziemi kryjącej ciała zmarłych oraz należące kiedyś do nich połamane wozy i
przedmioty porozrzucane teraz nad przystanią, którą za szczęśliwszych czasów zdobiły
barwne jarmarczne budy zwieńczone chorągiewkami.
Przeraziło mnie to. Prawie nie dotarło do mnie, że nawet flegmatycznych parobków
zaszokował ten widok. Na szczęście M barak był na tyle delikatny, że milczał, gdy Arith
ślizgał się w powietrzu ponad opustoszałą Warownią. Jednakże zobaczyłam coś, co poprawiło
mi humor: na dziedzińcu siedziało pięcioro ludzi, opalając się w promieniach
popołudniowego słońca.
- Dwa smoki, bracie - powiedział z zadowoleniem mężczyzna siedzący tuż za mną.
Przed nami dostrzegłam wielkiego spiżowego smoka, który niósł swoich pasażerów
do szerokiej bramy kompleksu gospodarczego. Spiżowy wystartował ponownie, gdy Arith
śmigał nad polami. Widzieliśmy słoneczne refleksy na skrzydłach i skórze bestii, a potem...
stworzenie po prostu zniknęło. Arith osiadł dokładnie w tym samym miejscu co poprzednik.
- Moreta! - zawołał M barak, wymachując rękami. Wysoka kobieta o krótkich
kręconych włosach odwróciła się do niego. Pani Weyru Fort była ostatnią osobą, jaką
spodziewałam się ujrzeć w Ruathcie.
To spotkanie z Moretą, w szczególnym momencie jej życia, gdy jej ogorzała od słońca
twarz promieniała wewnętrznym spokojem, na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Jako pani
Weyru od czasu ustąpienia Leri bywała, oczywiście, w naszej Warowni. Były to rzadkie,
oficjalne wizyty, więc choć przebywałyśmy pod jednym dachem, nigdy nie zamieniłyśmy ani
słowa. Odniosłam wówczas wrażenie, że należy do osób nieśmiałych lub małomównych,
Tolocamp gadał jednak tak wiele, że wątpię, aby w ogóle miała okazję zabrać głos.
- Pospiesz się! - głos M baraka wyrwał mnie z zamyślenia. - Potrzebna mi pomoc przy
tych butelkach. Sprowadziłem ludzi, którzy potrafią podobno radzić sobie z biegoniami.
Musimy się spieszyć, bo chcę się przygotować na Opad. F neldril obedrze mnie ze skóry, jeśli
się spóznię!
Dwaj mężczyzni i szczupła ciemnowłosa dziewczyna wysunęli się z cienia. Poznałam
Alessana, dziewczyna była zapewne jego jedyną żyjącą siostrą, Okliną. Drugi mężczyzna
nosił błękitne szaty harfiarza. Bracia szybko zsiedli na ziemię, a M barak i ja podawaliśmy im
pakunki. Wielkie butle przetrwały podróż nie uszkodzone.
- Gdy zejdziesz, Moreta będzie mogła wejść na górę - napomknął M barak
uśmiechając się przepraszająco za ten pośpiech.
Tak wiec po raz pierwszy zamieniłam się miejscami z Moretą. Miałam ochotę
nawiązać z nią bliższą znajomość, gdyż w jej sposobie bycia dostrzegłam coś niezmiernie
pociągającego. Wydawała się mniej wyniosła, niż gdy gościła u nas w Warowni. Arith
podbiegł, przygotowując się do lotu, Moreta spojrzała przez ramię, ale z pewnością nie mnie
chciała jeszcze zobaczyć.
Odwróciłam się. Alessan osłonił oczy przed słońcem wpatrując się w smoka, póki ten
nie zniknął w przestrzeni pomiędzy. Potem uśmiechnął się, witając mnie i obu braci.
Wyciągnął w przyjaznym geście rękę.
- Przybywacie, aby pomóc przy biegoniach? Czy M barak uprzedził was szczerze, co
was czeka w zrujnowanej Ruathcie?
W pierwszej chwili wydawało mi się, że przemawia z goryczą, ale zrozumiałam, że
nie usiłował uciec od ponurej rzeczywistości. Zawsze odznaczał się specyficznym poczuciem
humoru, ale Suriana, przygotowując mnie do długo oczekiwanej wizyty w Ruathcie,
uprzedziła mnie o tym. Co też pomyślałaby o swojej przybranej siostrze zjawiającej się w jej
Warowni w tak niezwykłych okolicznościach?
- Bestrum nas przysłał, lordzie Alessanie, z kondolencjami i pozdrowieniami -
odezwał się starszy z parobków. - Jestem Pol, mój brat nazywa się Sal. Lubimy biegonie
bardziej niż inne zwierzaki. Alessan zwrócił na mnie swoje pogodne jasnozielone oczy.
Przeleciało mi przez głowę wszystko, co Suriana o nim opowiadała. Ale rysunki, które także
przysyłała, nie przedstawiały go wiernie, a może zmienił się nie do poznania od czasów
młodzieńczych. Jego oczy i usta nabrały teraz głębszego wyrazu, na twarzy mimo
powitalnego uśmiechu widniał smutek. Smutek, który mógł z czasem zelżeć, ale nigdy -
zniknąć. Alessan był chudy, wyniszczony gorączką, kości ramion przebijały przez tunikę, a
jego dłonie pokryte były odciskami, pęknięciami i zadrapaniami. Wyglądały niczym ręce
zwykłego sługi, a nie pana Warowni.
- Jestem Rill - powiedziałam, przywołując się do porządku. - Zawsze zajmowałam się
biegoniami. Mam nieco doświadczenia w leczeniu i sporządzaniu medykamentów z ziół,
korzeni i bulw. Trochę zapasów przywiozłam ze sobą.
- Czy masz coś na przewlekły kaszel? - zapytała dziewczyna. Jej wielkie ciemne oczy
lśniły. Nie sądziłam, aby można to było przypisać memu pojawieniu się czy też dostawie
syropu przeciw - kaszlowego. Dopiero dużo pózniej dowiedziałam się, jak nie zwykłe chwile
przeżyli ci dwoje tuż przed naszym przybyciem.
- Tak, mam - odparłam, podnosząc tobołki wyładowane butelkami z tussilago.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]